środa, 24 grudnia 2008

Choinka

Jeżeli chcesz kupić tanią i ładną choinkę, to musisz kupić dwie

Konkluzja z tegorocznego okresu przedświątecznego

Makabra. Żeby kupić jakąś ładną, żywą choinkę (nie trawie sztucznych...nie czytać tego dosłownie) musiałem oblecieć z 5 różnych punktów. Problem z tym, że w tym roku na warszawskim Targówku można było dostać albo drapaka za 35zł albo jodłę-drapaka za 80zł. Ładna jodła wysokości 180cm to już 120 zł. A weź wydaj 120zł, żeby po świętach choinkę wywalić przez okno i odnieść do punktu zbornego, z którego panowie od śmieci w Marcu odbiorą to co zostanie z procesów naturalnego rozkładu.
Co roku choinki są droższe. Jeszcze 5-6 lat temu jodłę kupowało się za połowę tej ceny. Naturalnie biorąc pod uwagę nakłady pracy i czas cyklu produkcyjnego (2-3 lata) ludzi ci mają prawo żądać uczciwej ceny (nawozy w tym roku zdrożały) ale..jakby przynajmniej mieli coś ładnego na stanie, a nie coś co przypomina fantazje przedszkolaków na temat choinek.
Sezon na sprzedaż zaczął się z 2 tygodnie temu. Co ciekawe, poza tradycyjnymi stoiskami na Targówku, jakiś nowy gracz na rynku postanowił zaryzykować i rozstawić się nieco na uboczu, blisko lasku Bródnowskiego. Zapewne miał nadzieję, że dzięki dużej reklamie przy Kondratowicza ludzie z Zacisza i osiedla Malborska do niego się zejdą. I wiecie co? Sprzedał wszystko. Jako, że gościa widzę z swojego okna to mogłem obserwować jego postępy codziennie. Wliczając to, że koło 22 wszystkie choinki przerzucał przez ogrodzenia parkingu, gdzie sprytnie wynajął 4 miejsca na czas handlu. Nad ranem choinki leciały w drugą stronę. Widząc jak się z nimi obchodzi nie miałem najmniejszego zamiaru u niego kupować. Ale obserwując gościa z okna zauważyłem że naprawdę sporo osób skręcając z Kondratowicza w Blokową (z głównej ulicy na osiedlową, na tym rogu założył swój punkt) zatrzymywało się i odjeżdżało z choinką w bagażniku.
Może to tylko ja mam tak, że muszę mieć ładną i w miarę symetryczną choinkę? Może powinienem kupować byle co, a potem ustawić gorszą stroną do ściany?
Może....


Mimo wszystko: WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!

niedziela, 14 grudnia 2008

Wspólny mianownik życia

16s rRNA

Podręcznik do biologi molekularnej

Wczoraj Rybzor poinformował mnie, że już miesiąc minął od kiedy ostatni wpis miałem.
No to będzie o rybach...między innymi.


Nie lubię filozofów. Szczególnie kiedy zaczynają krzyczeć iż filozofia jest królową nauk. Ileż to już się naczytałem, że filozofia powinna być obowiązkowa w podstawówce/gimnazjum/liceum. Że rozwija umysłowo, że bla bla bla.
Ktoś może zadać pytanie, czemu tak nie cierpię filozofów. Za odpowiedź niech posłuży wypowiedź pewnego mędrka: "Filozofia stawia pytania o sens wszechświata i poszukuje na nie odpowiedzi" (cytat niedokładny, ale sens ten sam)
I teraz pytanie: Na które z swoich pytań pytań znaleźli zadowalającą odpowiedź?
Odpowiedź, która przetrwałaby konfrontację z rzeczywistością?
Odpowiedź, która nie sprawia, że trzeba zadań więcej pytań?

Dla mnie prawdziwym mędrcem jest biolog, fizyk, chemik, inżynier....łapiecie o co chodzi. Tacy ludzie, o ile akurat wykonują pracę badawczą, nie tylko szukają odpowiedzi na pytania o naturę wszechświata, ale także znajdują ją. Wcześniej czy później.

Sens życia? Wspólny mianownik życia? Czym się różnimy od chomika?

No właśnie, mamy 16s rRNA. Cóż to jest? Bardzo proste, to cząsteczka rybosomalnego polirybonukleotydu o stałej sedymentacji 16.
Każdy opuszczający gimnazjum powinien wiedzieć jak zapytać wujka google aby dowiedzieć się co to jest. Ale, że zapewne nie wie, to już spieszę z wyjaśnieniami.
Każda komórka eukariotyczna ma jądro komórkowe, w którym zachowane jest jej DNA. W procesie transkrypcji powstaje kopia fragmentu* DNA i zostaje ona przekazana do cytoplazmy.
Kopia w cytoplazmie trafia na szorstkie retikulum endoplazmatyczne. Kopię (matrycowy RNA) obsiada rybosom i rozpoczyna proces translacji, czyli składanie łańcucha poliaminokwasowego na matrycy RNA.
To tak po krótce. Jakbym chciał napisać dokąłdnie, musisłlbym pisać księżkę. Prawdopodobnie w dwuch tomach.

Rybosom składa się z dwuch podjednostek. To wiecie z gimnazjum. Mała podjednostka ma stałą sedymentacji 30s. W jej skład wchodzi właśnie 16srRNA. I teraz myk - 16srRNA jest kodowane w DNA, a kombinacja deoksyrybozonukleotydów ją kodująca jest stała w obrębie gatunku. Oreślając sekwencje dwóch żywych organizmów można łatwo stwierdzić stopień pokrewieństwa pomiędzy tymi dwoma organizmami.
16srRNA występuje w wszystkich organizmach żywych, zarówno eukariotycznych jak i prokariotycznych.

Jeżeli przyjąć, że życie można zapisać w postaci ułamka, to jego mianownikiem byłoby 16srRNA, zaś licznikiem fenotyp danego organizmu.


*Kopia...hmmm...to można przerobić na dobry argument przeciwko zakazu kopiowania, głupim prawom autorskich i powielania informacji, licencjonowaniu....nawet kościół by musiał to poprzeć...o tym będzie następny wpis

niedziela, 16 listopada 2008

Zepsuj sobie linuksa

…the Linux philosophy is 'laugh in the face of danger'. Oops. Wrong one. 'Do it yourself'. That's it.
...Filozofia Luniksa to "śmiej się z niebezpieczeństwa". Opps. Nie to. "Zrób to sam". To jest to

Linus Torvalds

To był długi i pochmurny weekend. Jak to Ryba go podsumował: "pachnie mi to nuda : (("
Na domiar złego musiałem pisać durny referat, o czymś tak niebywale nieinteresującym jak kit pszczeli. Dzięki niech będą bibliotekarką, że są o tym całe książki.
Zasadniczym problemem z linusikiem jest to, że póki sam nie zaczniesz grzebać, to się nie popsuje. Te wszystkie "nagle przestało działać" mnie nie przekonują. Nie licząc jednej drobnej wpadki od naprawdę dłuższego czasu nie miałem okazji pogrzebać w systemie. A nic tak nie zabija czasu jak konieczność googlowania i szukania najdrobniejszych wskazówek prowadzących do rozwiązania problemu.
Problemem nie jest zrobić zamieszanie celowo. Bo wtedy człowiek najpewniej będzie wiedział jak to odkręcić. Można sobie wklepać
chmod -x chmod*

Ale zabawa w "gdzie jest to XXX live CD" mnie nie bawi.
Dlatego też pomyślałem - czemu nie pobawić się w aktualizację paru rzeczy. Może nowsze wersje będą bardziej problemogenne?
Przejść na OpenOffice3 zamierzałem już dawno (tzn od momentu spolszczenia go). Bety mnie nie kręciły, ale skoro jest gotowy, to czemu nie? Może przy okazji wywalania starego coś się posypie?
No i się sypnęło. Jest taki pakiet, co openoffice.org-thesaurus-pl się zwie. W moich rękach, przy współudziale openoffice.org-hyphention-pl potrafi napsuć krwi. Nie wiem co z nimi nie tak, zawsze mam z nimi problemy. A to system wskazuje, że jeden wymaga drugiego (mimo obecności tegoż), a to wskazuje, że jest uszkodzony, a to jakieś dzikie zależności....
Tak, dobry sposób aby coś popsuć i mieć zajęcie na jakiś czas. Znalazłem za wczasu też swoje notatki z ostatniej przygody z tamtymi pakietami. W kilku luźnych punktach spisałem sobie tam co trzeba zrobić aby przywołać je do początku. A punkt pierwszy brzmi:
1. Dwim, palce z dala od pakietów openoffice.org-thesaurus-pl, openoffice.org-hyphention-pl

Dobry sposób na rozpoczęcie dnia. W takzwanym międzyczasie ściągały się pakiety z OO3. Ale przy transferze rzędu 1.4megabajta/sekundę nawet nie można napisać czegoś w rodzaju "A potem czekały godzinę aż program się ściągnie".
Wspomniane wyżej pakiety dały mi rozrywkę na 20 minut, w czasie których udało mi się zapobiec uninstalacji całego środowiska graficznego, lub jego reinstalacji.

Cóż, 20 minut to nie jest to na co liczyłem. Dlatego pominąłem tak zwany "poszedłem o krok dalej" i od razu przeszedłem do kompilacji kernela. Dla dodania smaczku wywaliłem kilka drzewek sterowników - głównie archaicznych systemów plików (bo długo się kompilują), trochę driverów sprzętu (ale też nie za dużo. Drzewko nie jest tak skonstruowane jakbym tego chciał. Szkoda, że nie ma opcji aby np wyłączyć wszystkie sterowniki do urządzeń marki, powiedzmy, Epson).
Naturalnie mogłem wyłączyć jakieś moduły istotne dla systemu, ale po co? Nie po to próbowałem coś zepsuć, żeby jedynym sposobem była ponowna rekompilacja kernela. Miałem raczej nadzieję, że przestaną działać różne elementy kompa. Dźwięk, grafika, porty USB....

To, że po kompilacji i uruchomieniu kernela 2.6.27.5** przywitał mnie czarny ekran i niestartujące Xy to nic dziwnego. Byłem na to przygotowany i zawczasu zassałem sterowniki od Nvidii. Szczerze mówiąc więcej czasu zajęło mi jednoczesne wyłączenie X i gdm aby je zainstalować, niż sama instalacja***. Po całej operacji zostało tylko włączyć Xy i....

Szczerze mówiąc, zmartwiłem się. Wszystko działało jak należy. Porty, urządzenia, dźwięk...ZARAZ ZARAZ! Nie ma dźwięku!
Pominę tu nudne szczególy kolejnej godziny reinstalacji alsy, pulseaudio, bawienia się mikserem, resetów kompa....skończyłem na skompilowaniu alsy 1.1.18a z źródeł.
No, mniej więcej o to mi chodziło. W końcu rozwiązanie które może więcej napsuć niż pomóc. Nie obyło się bez zgrzytów...ale o dziwo zadziałało. Szczerze mówić nie spodziewałem że alsa tak gładko się skompiluje. Fakt faktem kompilacja alsa-lib nie poszła tak gładko (brakowało jakiegoś pakietu, a configure tego nie wykazał), ale strzał na chybił/trafił z jego instalacją dał rezultat.

Podsumowując:
Po 2h godzinach mam system z (prawie) najnowszym kernelem, najnowszym serwerem dźwięku i sterownikami do karty graficznej. Głośniki ustawione na max przestały dziwnie buczeć w momencie bezczynności. Bootowanie systemu skróciło się o ~5 sekund, wynik glxgears wzrósł o jakieś 15%. Żyć nie umierać.
Heh, trzeba będzie się pobawić w preload/prelink i równoległe startowanie usług systemowych. Może to da trochę więcej problemów...znaczy pożytku.

*Nie próbujcie tego w domu
**
a dopiero potem zobaczyłem, że jest już wersja 6...cóż nie chciało mi się jeszcze raz wszystkiego ustawiać
***tak, tak, dalej, akceptuję, tak, tak, dalej, zakończ.

czwartek, 6 listopada 2008

Bardzo długi wpis

Ostatnimi czasy nie mam jakoś czasu nic naskrobać, za co serdecznie przepraszam tysiące moich czytelników. W ramach nadrobienia to będzie długi wpis o tym, co miałem napisać w ostatnim czasie. Wyszło trochę nieskładnie, często zmieniam temat. Ale co tam ;)

Nie ma kryzysu - jest wino!
Zdjęcie zrobione w centrum handlowym na Służewiu.

Kryzys na światowych rynkach trwał i miał się dobrze. Maklerzy giełdowi potracili fortuny, upadło kilka banków i firm zajmujących się mniej lub bardziej szemranymi sposobami obrotu nie swoją gotówką. Jednak w związku z kryzysem pojawiło się kilka ciekawych rzeczy:

  • Spadek cen paliw - benzyna na niektórych stacjach staniała o jakieś 80-90gr na litrze. To przepaść. Nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. A skoro koszty transportu kołowego tak spadły, czemu żywność tak drożeje?
  • Straciliśmy emerytury! - tak, tak wiem. To co nasi rodzice odłożyli w drugim filarze przez ostatnie pół roku wyparowało. Nie ma to jak piękne sianie paniki. Cóż, to co ludzi włożyli to zostało. To odsetki od inwestycji maklerów popłynęły w siną dal. No cóż, tabloidy tabloidami i muszą na siebie zarobić, a ja i tak zawsze twierdziłem że powierzanie swoich pieniędzy komuś kto teoretycznie lepiej nimi będzie zarządzał jest kiepskim pomysłem.
  • Podwyżki cen gazu - słuchając radia Złote Przeboje (a może VOX?) usłyszałem ciekawy wywiad. Naczelny Gazownik Kraju, albo ktoś taki odpowiadał czemu na jesień zdrożeje gaz. Prosta sprawa - Putin podwyższył nam rachunek, to podatnicy za to zapłacą. Nie ma sprawy. Ale czemu gdy ceny hurtowe gazu w okresie letnim malały to ceny rynkowe się nie zmieniały?
Kryzys nie odbił takim echem na gruncie internetowym. Google dalej pnie się w górę, Microsoft dalej zalewa rynek mocno przereklamowanym i wadliwym softem, Apple dalej istnieje po to, żeby zarabiać pieniądze. Jednakże komuś to ostatnie stwierdzenie chyba nie za bardzo przypadło do gustu i usilnie stara się zaszkodzić firmie z pod znaku jabłuszka. I nawet nieźle się udaje. Kilka spreparowanych wiadomości o pogarszającym się stanie zdrowia prezesa mocno ruszyło ceną akcji. Trzeba przyznać, że osoba ta ma fantazję.

W wrześniu Richard Stallman w jednym z swoich wystąpień publicznie wytknął zagrożenia czyhające z strony Cloud Computing. Zastrzeżenia słuszne, szkoda tylko że odbiło się to małym echem. w infostradzie.
O ile nie trawię Stallmana jako osoby to trzeba mi było się z nim zgodzić. Chmury obliczeniowe naprawdę uderzają w naszą prywatność. O co chodzi?
Ktoś wpadł na pomysł, żeby wszystkie obliczenia były wykonywane przez potężne macierze serwerowe a nie komputery użytkowników. W ten sposób user dostaje tylko wynik obliczeń i musi go zinterpretować. Interpretacją zajmuje się np przeglądarka internetowa. Idea świetna...w założeniu marketingowców. Mając nieograniczony dostęp (prywatność korespondencji? wierzycie w to?) do danych użytkownika można np lepiej dopasowywać reklamy wyświetlające się u niego. Tak na przykład działa gMail, google reader i gazylion innych aplikacji webowych. A skoro to wszystko jest na serwerach googla to co stoi na przeszkodzie aby poddać te dane dalszemu przetworzeniu? Nie tylko dopasować reklamy do słów kluczowych naszych wiadomości, ale też wykorzystywać je do danych statystycznych? Tworzyć mapy typu: mieszkańcy Warszawskiego Targówka najczęściej piszą o XYZ?
Pół biedy kiedy jest to wykorzystywane jedynie do tworzenia reklam. Mówi się trudno.. Jeżeli chcę mieć skrzynkę pocztową, której nikt nie będzie czytał to muszę sobie zainstalować serwer w domu.
Co mnie zaniepokoiło to zapowiedź Microsoftu o ich projekcie systemu operacyjnego z pod znaku wybitego okna opierającego się o założenia chmur obliczeniowych. Nie wiem kto to kupi, ale ja nigdy, ale to nigdy nie powierzyłbym swoich prywatnych plików komu innemu. Można się zastanawiać jak bardzo prywatne są maile na gMailu, ale powiedzmy sobie szczerze: skoro ktoś wysłał tego maila to jest on dostępny na jego serwerze pocztowym, a więc jaka jest istota zastanawiania się "czy google czyta moje maile"? Jak nie oni to kto inny.
W przypadku systemu operacyjnego jest inna sprawa. MÓJ komputer to MÓJ komputer. I nikt nie będzie zaglądał do tego co przechowuję w czeluściach jego 500 gigabajtowego dysku twardego.

Mówiąc o 500 gigabajtach. Tak, mam ten gigantyczny dysk, chodź jak się dobrze zastanowić nie jest to aż tak dużo. Można podłączyć 4 takie dyski w raid i dostać dwuterabajtową macierz.
I na co taka powierzchnia skoro wcześniej miałem problem aby zapełnić 40Gb? Nawet teraz całkowita zajęta przestrzeń to raptem ~25Gb. No to wpadłem na pomysł. W swoich zbiorach posiadam jakieś półtorej setki płyt cd z różnych czasopism. Ostatnio szukając tej jednej konkretnej mało nie dostałem szału. Wtedy to przyszło mi do głowy, żeby skopiować całą zawartość mojej płytoteki na dysk twardy mojego komputera. Dorobię do tego jakąś małą bazę danych zawierającą dane o programach i będę szczęśliwy.

Tydzień temu całe MST, w tym i ja, dobyło ciekawą wycieczkę. Gdzie byliśmy? W ciągu jednego dnia obskoczyliśmy cukrownie w Glinojecku oraz słodownie i gorzelnię Kasztelan w Sierpcu. A jakże - była degustacja.
Tutaj trochę zdjęć wraz z komentarzami.
Główny elewator na gotowy cukier. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jakie to wielkie. 70 tysięcy metrów sześciennych pojemności robi wrażenie. To jest po prostu OGROMNY zbiornik.
Czy zdajecie sobie sprawę, że buraki cukrowe przerabia się raptem przez 50-60 dni w roku? To tak zwana kampania cukrowa. W tym czasie rolnicy dostarczają buraczki a cukrownie je przetwarzają. Na rzecz tej w Glinojecku (jednej z 19 w Polsce) w tym roku pracowało ~4000 rolników. Dziennie daje to około 600 dostaw transporterami po 25 ton buraków każdy. Wszystko po to aby osiągnąć dzienny przerób dwunastu tysięcy ton (!)...no i trochę na zapas oczywiście.
A tak wyładowywane są buraki. Całość jest dosłownie spłukiwana z transportera. To też wstępny proces mycia. Rozładowanie jednej takiej naczepy trwa dobre dziesięć minut. Jak mów stare przysłowie - spiesz się powoli. Buraki nie mogą trafić za szybko do przerobu gdyż maszyny by się nie wyrobiły. Oczywiście nie wszystko idzie na przemiał. Część buraczków idzie na plac, na zapas. Siedemnaście tysięcy ton leżących luzem robi wrażenie. Pokazałbym zdjęcie, ale straszna pikselezada wyszła. Cóż, zdjęcia robiłem aparacikiem z komórki.
A to już słodownia w Sierpcu.
To narzędzie tortur to nic innego jak próbnik ziarna. Jakby ktoś jeszcze nie wiedział, to piwo robi się z jęczmienia browarnego, a nie z chmielu. Chmiel jest tylko do smaku.
A to jeden z środkowych etapów. Ziarno się moczy aby rozpoczęło kiełkowanie. Dalej trafia do komór Saladina gdzie dojrzewa. Zdjęcia mam, ale straszna pikseloza.
Jeżeli ktoś oglądał "jak to jest zrobione" na discavery, to pewnie naoglądał się rzędów sunących butelek. Miałem też okazję zobaczyć to w Sierpcu na żywo. 700 tysięcy butelek rozlewanych dziennie...i ludzie to wypijają...jak to stwierdził przewodnik: "Jest siła w narodzie".


A na koniec trochę humoru. Zdjęcia wykonane przez Rybę. Wybite okna w wersji Vista
Jeden z tych znany windosowych błędów z gatunku: Błąd! Nie ma błędu!

A tu jak można odpowiedzieć

czwartek, 16 października 2008

Wojny Klonów

Moim sprzymierzeńcem jest Moc i potężnym sprzymierzeńcem ona jest...

Mistrz Yoda

Wiecie co mnie ostatnio wkurzyło? Nie, nie "Kurusant" w polskim dublingu Wojen Klonów. Nie wkurzyło mnie też to, że ludzie mają jakiś dziwne obiekcje na temat tego filmu.

Wkurzyło mnie to, że Lucas za darmo publikuje serial Wojny Klonów na starwars.com ale oglądać mogą tylko ludzie z Stanów Zjednoczonych. Kolejny dowód, że Amerykańce są dziwnym narodem.
Nie, żeby był to problem. Na pewno na youtubie można też obejrzeć, albo z torrentów zassać. Ale na youtubie jest kiepska jakość a do torrentów mam obiekcje natury etycznej. No i uparłem się, aby obejrzeć u źródła.

Oczywiście jest cos takiego jak proxy. Nie wiem, czy makretingowcy Lucasa są tacy naiwni, że wystarczy zwykła geolokalizacja czy po prostu musieli tak zrobić z względów prawnych. Ale skoro w Unni Europejskiej nie uznaje się patetnów na oprogramowanie, DMCA, geolokalizacji multimediów, a wsteczna inżynieria nie powoduje piany w ustach prawników, to zapraszm do oglądania:
Adres servera proxy:
128.59.20.228
port:3128

Jak to włączyć? A poszukajcie tutaj:
http://proxy.net.pl/


Żeby nie było, że to nie jest trudne. Ustawienie proxy nie jest, ale znalezienie działającego z sensownym pingiem już nie. Zdecydowanie nie polecam tych z proxy.org. Może lista jest świerza i aktualizowana, ale tunelowanie w ten sposób nie daje zawsze porządanych efektów.

Historia pewnego kalkulatora

Naście lat temu, kiedy bylem małym brzdącem wydarzyło się coś co zapada w pamięć. Bądź co bądź to była moje pierwsza komunia. Takich rzeczy się nie zapomina. Chociażby z uwagi prezentów. Bądźmy poważni, taki przeciętny drugoklasista to raczej myśli o tym w kategoriach materialnych a nie religijnych.

W tamtych czasach były cztery pewniaki co do prezentu dla chłopaka. Gotówka, wisiorek, rower i pegazus (czyli konsolka NES). A im liczniejsza rodzina tym większa szans na powtórkę. Oczywiście część z rodziny się wyłamała z schematu. Był i fajny aparat fotograficzny, książka-pamiątka...no i tytułowy kalkulator. Nie pamiętam od którego to członka rodziny go dostałem ale z perspektywy czasu był to najbardziej praktyczny prezent.

Rower z czasem okazał się za mały, z pegazusów wyrosłem, gotówka...wiecie jak to jest z gotówką. Ale kalkulator naukowy to strzał w dziesiątkę. Fakt, wtedy w drugiej klasie podstawówki do niczego mi on był. Nie rozumiałem zasady działania żadnej z 84 jego funkcji, naturalnie poza 4 podstawowymi. Po kilku minutach zabawy tangesami kalkulator trafił do szuflady. Na dwa lata.
Przydał się w czwartej klasie podstawówki. Wtedy to weszły takie fajne przedmioty jak geografia, chemia czy biologia. Liczenie rozpiętości geograficznej kontynentów, atomów i zwierzaków na metrze kwadratowym szły znacznie szybciej na kalkulatorze. Ale i tak nie miałem pojęcia do czego są pozostałe funkcje. No, trochę nawiasy podłapałem.
I tak szło. Na kolejnych stopniach edukacji poznawałem funkcje trygonometryczne, wykładniki potęgi, pierwiastkowanie, logarytmy naturalne i dziesiętne...a razem z tym poznawałem zastosowanie kolejnych funkcji kalkulatora.
Citizen SR-135 służył mi wiernie przez okres gimnazjum, liceum i dwa lata studiów. Odsłużył swoje w laboratoriach chemicznych. To tamh poznałem chyba jego największą zaletę - poręczność. Co z tego, że są kalkulatory z możliwością wprowadzania równań, skoro potrzeba dwóch rąk żeby ich używać. A tak, mogłem trzymać w lewej ręce pipetę i dwie probówki. a prawą liczyć ile mililitrów roztworu wkropić do każdej z probówek.
I tak to trwało, póki wyświetlacz nie złamał się. Nie wiem, czy to jakaś książka przygniotła go, czy długopis. Fakt pozostaje faktem, że kalkulator zdatny do użytku jest nie*.
Niestety, dobre Citizeny dostać jest ciężko. W wszystkich sklepach mają pseudonaukowe kalkulatory Casio. Czemu pseudo naukowe? Wprowadzanie równań to moim zdaniem porażka. Przynajmniej na tak małych wyświetlaczach. Zanim wprowadzi się całe równanie to 3 razy policzę tradycyjnie - korzystając z pamięci i następstwa działań. Nie podoba mi się w tym, to jak się używa funkcji. Weźmy chociaż pierwiastek. Normalnie podaję liczbę i wciskam przycisk funkcji. A w Casio odwrotnie. Przy jednej liczbie to nie ma znaczenia, ale jak liczysz jakiś dłuższy ciąg funkcji to bywa irytujące. Wolę po policzeniu jednej części od razu przeskoczyć po funkcjach, niż przesuwać wskaźnik w lewo, dodawać funkcję pierwiastkującą i potwierdzać. Jak człowiek się do czegoś przyzwyczai to mu tak zostaje. Pewnie można jakoś włączyć tryb normalny...ale nie wiem jak i nie zamierzam wiedzieć.
W dodatku te Casio są jakoś dziwne. Strasznie długo mu się liczy, jakby siedział tam jakiś krasnoludek i liczył na liczydle. W Citizenach działa to znacznie szybciej i w dodatku cały wyświetlacz ciekłokrystaliczny nie przygasa przy liczeniu.


I wiecie co? Jeżeli zostanę kiedyś ojcem chrzestnym, to kupię chrześniakowi taki kalkulator.

*Ostatnio byłem na Wojnach Klonów i odżył w mnie duch Gwiezdnych Wojen.

niedziela, 12 października 2008

Wyszukiwanie biblioteczne

Odwykłem od bibliotek. W dobie internetu kto by pisał pracę siedząc w bibliotece, kiedy wystarczy wklepać na google i na tej podstawie coś napisać. Jeżeli jest się zdolnym* i nie poda w źródłach "internet" to nikt nawet się nie kapnie. Naturalnie daleko mi do "kopiuj-wklej" z wikipedii czy ściągi. Preferuję pracę "z wykorzystaniem materiałów" niż "odtwórczą". Czego nie chcą przyznać profesorkowie i doktorki wszelkiej maści jest to, że w internecie można znaleźć naprawdę wszystko. Tylko trzeba umieć. Fakt, istnieje całe multum publikacji niskiej jakości, zawierających przekłamania. Ale powiedzmy sobie szczerze, większość drukowanych publickaji też nie jest specjalnie wiarygodna, szczególnie jeżeli chodzi o dane statystyczne. A trzymane na półkach dzieła z lat 70' ubiegłego wieku nie poprawiają sytuacji. Ale można trafić też na taką ilość perełek, że wystarczyłyby do zapełnienia biblioteki. Perełek, które w bibliografii mają 50 i więcej dzieł drukowanych.
Ja rozumiem, że niektórym starym pryką idea dzielenia się informacją i wiedzą za darmo jest absolutnie obca. Tak samo idea Creative Commons i FLOSS jak się zastanowić. Cóż, w czasach ich młodości coś co było za darmo to było i kiepskiej jakości i prawnie/moralnie podejrzane. Czasy się zmieniają, ludzie nie.

Przyszedł jednak czas, kiedy trafił się referat na który w internecie dużo nie znajdzie się. Co naturalnie się zmieni w momencie kiedy znajdę 10 minut czasu aby przerobić to co napisałem na wersję zdatną do zamieszczenia na Wikipedii.
Jest taka ryba, co mintaj się zwie. Ale żeby napisać o niej 4 strony tekstu niestety musiałem sięgnąć do źródeł bibliotecznych. Szczerze mówiąc, z uczelnianej czytelni i magazynu książek nie korzystałem jeszcze. Zawsze musi być ten pierwszy raz.
Mimo pewnego wyobrażenia o tym wszystkim przeżyłem szok. Normalny szok, jak archaiczne i oderwane od rzeczywistości jest wyszukiwanie w książkach. Żeby znaleźć cokolwiek trzeba najpierw znaleźć dział(co jest podejrzanie skomplikowane), przeszukać dwa regały książek, potem przejrzeć całą, tą jedyną w której coś może być. I na koniec się przekonać, że pod hasłem "mintaj" znajduje się informacja "ryba z rodziny dorszowatych". No dajcie spokój.
Mamy regał zatytułowany "ryby:. Są tam 3 książki: Mikrobiologia ryb morskich, Morskie surowce żywnościowe i jakąś broszurę której tytułu nie pamiętam. Jest też regał "rybołówstwo" dwie godziny życia straciłem, żeby się dowiedzieć, że powinienem szukać w działach "żywienie" oraz "zoologia". Kto by pomyślał. Tym bardziej, że zoologia, nie wiedzieć czemu była ładny kawałek drogi od "rybołówstwa", przedzielona prawem, immunologią i czymś tam jeszcze.

Pół biedy, kiedy w książce jest porządny spis treści oraz indeks rzeczowy. Można szybko dokonać oszacowania wartości trzymanego w ręce dzieła. Ale szlag człowieka trafia, jak znaleźiony atlas ryb nie posiada takiego udogodnienia, bo został wydany z 68' roku. Ba, w dodatku rybki nie są ułożone alfabetycznie, tylko według jakiejś pokrętnej logiki stosowanej przez autora.

Już dawno wszystkie biblioteki świata powinny być w formie elektronicznej. Wpisuję sobie interesującą frazę i już. Po gołym tekście poruszam się przy pomocy szukajki (ctrl+f). Google już coś takiego zaczęło robić. Ale profesorki się oburzyły na "takie łamanie praw autorskich". Ich praw autorskich. W dodatku do książek, których 99% treści topraca odtwórcza na podstawie setki innych publikacji.
Paranoja.
A przecierz można zarobić. Wstawić googleboxa z reklamami gdzieś z boku, dobrać reklamy do treści wg słów kluczowych i wypłacać tantiemy od odsłony.

środa, 1 października 2008

Ktoś prosi się o kłopoty

I have bad feelings about this

Obi-Wan Kenobi


Zaczęło się. I mam bardzo złe przeczucia. Już same wakacje skończyły się źle. Wstrzymano piątkowe emisje Gwiezdnych Wojen na tvp2. To wystarczyło, aby popsuć mi ostatnie dni tego wspaniałego czau. Jeszcze gorzej, bo okazuje się iż w poniedziałki (!) rozpoczynam zajęcia o 8 rano (!!) i mam je do 18 (!!!). To wystarcza, aby człowieka zniechęcić do wszystkiego. Ktoś naprawdę postarał się aby popsuć mi humor.


A poza tym?

Cóż, wracam do regularnego narzekania. A będzie chyba na co. Bo i rachunkowość, i finanse przedsiębiorstw, i logistyka...tylko 6h laborek w tygodniu jako tako ratuje sprawę.
Po pierwszych wykładach mogę podzielić się refleksją na temat stopnia nudy. Miewałem już nudne zajęcia. Ale coś, co się nazywa "encyklopedia prawa" pobiło wszelkie rekordy. Ostatnią godzinę wykładu spędziłem próbując zmusić siłą woli kasztana do lewitacji. Musiałem czymś zając umysł, bo gdybym słuchał wykładowcy siedziałbym w tym momencie w psychiatryku, a nie w domu. To będzie prawdziwa próba charakteru, żeby wytrzymać wszystkie 15 wykładów.

Ktoś naprawdę prosi się o kłopoty.

czwartek, 4 września 2008

Słownik liczebników coinnegoznaczących Dwimenora

Jeden z tysięcy fanów tego bloga zauważył iż nadużywam słowa gazylion i zaintrygowany spytał ile to dokładnie jest. Po krótkich wyjaśnieniach odpuścił sobie zadawanie głupich pytań. Ale w ten sposób dał mi pomysł na krótki wpis na bloga.

Gazylion - dowolna liczba dodatnia, całkowita z przedziału od 1 do plus nieskończoności, która akurat pasuje w zdaniu. Statystyczny człowiek zapytany "ile to jest gazylion" nie będzie potrafił wskazać jakiegoś konkretnego wykładnika potęgi, ale z pewnością powie "dużo". "Przekręcić podatników na gazylion baksów" - przekręcić podatników na strasznie dużo baksów, tak dużo, że nie da się tego wyrazić słowami.

Zylion - mniej niż gazylion. Jeżeli stosuje się w zdaniu, to tylko w kontekście słowa gazylion

Pierdyliard - Liczba dodatnia, całkowita z przedziału od jednego do 10^9. Liczbą tą określa się liczbę rzeczy do zrobienia których nie chce się zrobić, lub niemiłych rzeczy które trzeba zrobić. "Poszedłbym na tymbarka, ale mam pierdyliard rzeczy do zrobienia" - Poszedłbym na tymbarka, ale mam masę rzeczy do zrobienia, ale to są strasznie głupie i nudne obowiązki i nie za bardzo chce mi się je wykonywać.

wtorek, 26 sierpnia 2008

Statystyka

Uwaga: poniższy tekst jest tylko teoretycznym rozważaniem na temat pewnych zjawisk. Nie odnosi się do rzeczywistości a jedynie prezentuje stanowisko "co by było gdyby".
Zwolennicy spiskowej teorii dziejów będą zadowoleni.

Są kłamstwa i wielkie kłamstwa. I jest statystyka

Stare przysłowie studenckie


Przy każdej okazji, kiedy w rządzie zaczyna się robić ciekawie, bombardowani jesteśmy wszelkiej maści danymi statystycznymi. A to tej partii spadło, a to tej poprawiły się notowanie. A to ludzie co raz bardziej lubią braci Kaczyński, a to Tuska. Zacząłem się zastanawiać po co nas o tym informują. Odpowiedź jest bardzo prosta. Mamy w Polsce ogromną rzeszę wyborców niezdecydowanych. Takich co pójdą zagłosować na tego, co im każą. Ot, taka subtelna propozycja: skoro jego poparcie rośnie, to znaczy że robi dobrze. Skoro robi dobrze, można na niego głosować.

Jak to można wykorzystać do manipulacji? Manipulować można w wielu miejscach: od ankieterów aż do wyników publikowanych w mediach. Taki numer przeszedłby tylko raz. W końcu ktoś by się kapnął, wygadał i poleciałby głowy. Możliwie, że dosłownie.
Jeżeli GUS czy inny CBOS publikuje dane, to już nie da się ich zmienić. Więc tu machlojki odpadają. Fakt, ktoś na wysokim szczeblu mógłby podmienić je przed publikacją. Ale wcześniej czy później ktoś by coś dziwnego zauważył. Możliwie, że ankieterzy. Jak dzwonisz do 1000 osób a potem wyniki statystycznie są zgoła inne to musi coś być nie tak. Zgadza się - nawet za 10 razem mogłoby to nie być dziwne. Zawsze można to zwalić na statystyczną niedokładność.
Mogliby sami ankieterzy naciągać wyniki. Ale to by zbyt szybko wyszło. Żeby zmienić cokolwiek trzeba by współudziału kilkunastu/kilkudziesięciu z nich. Zawsze któryś by się wygadał.

Idąc tym tokiem rozumowania wpadłem na proste i genialne rozwiązanie. Przecież ankieterzy nie muszą poprawiać wyników w papierach. Wystarczy, że będą dzwonić do odpowiednich ludzi. W lewej ręce numery do zwolenników prawicy, w prawej ręce lewicy. Dzwonimy do 900 prawicowców i 1000 lewicowców. Część na pewno zmieniła swoją orientację polityczną. Dzięki temu lewica zanotuje jedynie drobny wzrost poparcia a nie gwałtowny wzrost. Całość nie wyda się dziwna. Skoro lewica wpadła na fajny pomysł, media mówią że to fajny pomysł, ludzie będą na nich głosować bo to fajny pomysł to i jak zagłosują.

Tak też by szybko wyszło. Któryś z ankieterów by się wygadał - nie ma takiej możliwości aby sprawa nie wyciekła. Ale oczywiście ankieterzy nie muszą o niczym wiedzieć. Przecież ręcznie nie wybierają numerów. Wciska przycisk "następne połączenie" a komputer wybiera odpowiednią osobę. O całej sprawie wie tylko programista który napisał system wybierania numerów i osoba która go opłaciła. Być może jest to jedna i ta sama osoba. Szalony programista który bawi się całym narodem, modyfikując wyniki sondaży. Właściwie nie wyniki. Modyfikuje tylko dane pierwotne tych wyników. Same wyniki są jak najbardziej autentyczne.

W teorię szalonego programisty ciężko mi uwierzyć. Ale w jakiegoś narwane polityka i łasego na kasę, ale trzymającego język za zębami programistę już tak. Dwie osoby, jedno API, trochę ankieterów i 35 milionów Polaków którzy zatańczą jak im statystyka każe.

Genialne.


środa, 20 sierpnia 2008

Amerykańce

Uwaga: wpis został opatrzony dużą ilością ironii, cynizmu, oksymoronów i innych mądrych słów. Nie należy go traktować dosłownie. Wpis ten wyraża pewien światopogląd piszącego i nie powinien być czytany przez osoby które dopiero kształtują swoją przynależność polityczną. Zostaliście ostrzeżeni.

Amerykanie są narodem dziwaków. Dwieście pięćdziesiąt milionów palantów mówiących językiem w którym nawet nie ma słowa palant.

Jeremy Clarcson

Nie, żebym miał coś przeciwko jakiemuś konkretnemu Amerykaninowi. Nie podszedłbym do Johna Smitha i nie powiedział, że jest palantem. Nie podszedłbym do Georga "dabilju" Busha i nie powiedziałbym mu prosto w twarz, że jest palantem*. Chodź pewnie znaleźliby się tacy, co by twierdzili iż powinienem.
Mamy Amerykanów i Amerykańców. Powiedzieć Amerykanowi, że jest Amerykańcem, to jak nazwać Anglika Angolem, Chińczyka Skośnookim, Francuza Żabojadem czy Polaka Polaczkiem. Są naturalnie pewne różnice. Polaczek to osobnik w wieku podstawówkowym, metr trzydzieści wzrostu, który nagrał się w Fifę albo innego PESa i szpanuje teraz na boisku. Jako, że krzyczy najgłośniej z wszystkich to gra w ataku, chodź nie potrafi dobrze kopnąć piłki. W międzyczasie w domu chodzi jego wypasiony komputer za 4000zł, w tle odpalona neostrada i jakiś bocik co za niego gra w Tibie. Po powrocie do domu, gdy mama woła na kolację, wścieka się, bo:
a)Ktoś lepiej grał od niego na boisku
b)Włączył mu się wygaszacz ekranu co wyłączyło bota, w rezultacie stracił swój plejt set
c)Ma lagi na łączu 12mb/s i obwinia każdego kogo może, ale nie wie, że jego wypasiony komputer jest jednym z centrów rozsyłania spamu na świecie.
Gdyby polaczek był kobietom (dziewczyną...dziewczynką? czemu one muszą tak wszystko utrudniać?) byłby pokemonem.

Amerykaniec to inna sprawa. Typowy Amerykaniec zbliża się do trzydziestki i ma lekką nadwagę. Popija Big Maca wodą mineralną, żeby nie utyć. Jeżeli je na mieście, to w swoim zdezelowanym samochodzie, żłopiącym 22 litry etyliny na setkę. I nie przejmuje się tym, bo benzyna jest u nich jakiś gazylion razy tańsza od wody. I jest biały. Czary może być Amerykaninem, Afroamerykaninem, Czarnuchem albo po prostu Czarnym. Ale na pewno nie Amerykańcem.
Amerykańce są tym, na czym świat stał od ostatniej wojny. Typowy przykład konsumenta który prędzej czy później kupi wszystko co reklamują. Chodź korzysta z zdobyczy techniki, to wiedzę o świecie jako-takim ma zerową. Byle było co nalać do samochodu.
Nie mam nic przeciwko komuś konkretnemu. Gdybym znał osobiście jakiegoś Amerykanina, pewnie zostałby moim przyjacielem. Ale jeżeli upchniesz ich kilkudziesięciu na kilometrze kwadratowym zaczną im przychodzić głupie pomysły. Na początek ustanowią legalny rząd federalny (u nich wszystko jest federalne), a potem podzielą ten kilometr kwadratowy na stany, a te na hrabstwa. Szybko zaczną się dusić ekonomicznie, bo własne fabryki produkują za dużo i za drogo, nie mogą w nieskończoność przyjmować produktów "made in china", bo to powoduje odpływ gotówki. Nie przyjmą też produktów z Europy, chodź są lepsze (i droższe). Wtedy jeden z nich wpada na pomysł, że rozwiązaniem wszystkiego jest wojna. No to zaczynają się tłuc między sobą. Najlepiej wschód z zachodem, żeby łatwiej było wyznaczać granicę frontu. Po linii prostej. Po skosie na tym ich kilometrze kwadratowym byłoby za trudno, front byłby za długi. Nie to co my Europejczycy, jak mamy front, to w trzydziestu różnych miejscach. W Ameryce kwadratowej wszystko musi być pod ołówek.
Po jakimś czasie przepychanek któryś z Amerykańców wpada na kolejny genialny pomysł. Po co się bić między sobą. Lepiej połączyć siły i bić się z innymi, najlepiej na ich terenie, bo naszego szkoda trochę. Trzeba tylko znaleźć jakiś pretekst, na przykład niewolnictwo, terroryzm, pogwałcenie praw człowieka itp nieistotne sprawy które będą dobrze wyglądać na kratach historii.

Oto dlaczego nie lubię Amerykańców. W wszystko muszą się mieszać. W Unie Europejską muszą się mieszać, w Gruzję muszą się mieszać, w Afganistan i Irak musieli się wmieszać. A razem z nimi musi się mieszać cały świat. Zdecydowanie brakuje im umiejętności negocjacji i pokojowego rozwiązywania spraw. Zupełnie jak Rosja.
Amerykańce w wszystko by się mieszali, chodź nie potrafią tego robić. Co z tego, że mają najpotężniejszą armię świata, jak w momencie kiedy podbili Irak nie wiedzieli co dalej z tym fantem zrobić. No podbili...i co teraz z nim zrobią? Nie włączą go jako 51 stanu. Nie oddadzą też władzy Irakijczykom, bo za 5 lat sytuacja wróci do stanu wyjściowego. Irakijczycy, a jak się zastanowić to Arabowie, Chińczyki i Słowianie, są niereformowalni.

Są naturalnie też inne powody. Jeden z nich wiąże się z powyższym. Amerykańce są jedynym krajem na świecie w którym prawnie zalegalizowany przestępczość zorganizowaną. Nazywa się to "US Army". Chłopaki są tak wielką siłą, że są zdolni nie tylko przekręcić podatników na okrągły gazylion baksów rocznie, ale też podbić inny, praktycznie dowolny kraj na świecie. US Army to jedyna grupa przestępcza która ma broń atomową do zabawy, przedstawicieli w ichnim senacie i komórkę w prawie każdym mieście. Jak się zastanowić, to i w prawie każdym państwie. Wkrótce także w Polsce.

Pierwsze słowa cytatu brzmią "Amerykanie są narodem dziwaków". "Dziwnym narodem" a nie "narodem dziwaków" - tak powinno być jeżeli chodzi o mnie. Ciężko też ich nazwać narodem. Narodem są Skandynawowie o pięknej tradycji wypraw wikingów. Tradycji łupienia, grabienia, gwałcenia i plądrowania. Anglicy są narodem o pięknej tradycji bycia łupionym, grabionym, gwałconym i plądrowanym przez wikingów, ale w końcu się zebrali i stworzy imperium, które przetrwało dłużej niż wskazywałby na to zdrowy rozsądek. Francuzi się wspaniałym narodem, który nigdy nie wygrał żadnej wojny i dzięki temu utrzymał swoje granice mniej/więcej nienaruszonym stanie przez wieki. Niemcy są dumnym i wspaniałym narodem, który łupił, rabował, gwałcił i plądrował Polaków kiedy tylko mógł. No i nie zapominajmy o nas samych. Wspaniałym narodzie Polaków, który fakt faktem dawał się złupić, zgrabić, zgwałcić i splądrować każdemu z sąsiadów a najczęściej samym sobie, ale kiedy już wytrzeźwieli spuszczali niezłe manto każdemu kto się nawinął.

Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę jakoś tak pod koniec XV** wieku. Gdybym miał być szczery, to za naród można ich uznać od 1776*** roku, od podpisania deklaracji niepodległości.
Policzmy: mamy 2008 rok, czyli obchodzili 232 rocznicę. Rozumiecie? Naród Amerykański, jako taki, ma 232 lata. A co robili Wikingowie gdy mieli 232 lata? Co robili Francuzi, Polacy, Mongołowie kiedy byli w podobnym wieku? Teraz rozumiecie? Czyżby czekał nas kolejny Napoleon, tyle że w wydaniu Amerykańskim?

Ameryńce to jedyny naród, w którym stężenie prawników przekracza 10 na kilometr kwadratowy. Oznacza to, że w omawianych wcześniej Stanach Zjednoczonych Ameryki Kwadratowej jakieś 20% obywateli jest prawnikami.
Mają tam lekarzy, grabarzy i prawników. Kolejność nie jest przypadkowa. Pozwać się o wszystko i wszędzie. Że podłoga była śliska, że nie było zakazu wkładania kota do pralki, że opatentowałem dzwonek do drzwi i wszyscy muszą mi teraz płacić za leasingowanie patentu. Ludzi składających takie pozwy(oraz patenty) powinno się odizolować od reszty społeczeństwa. Sądowy zakaz korzystania z telefonów, poczty i internetu? Zakaz zbliżania się do innych ludzi na bliżej niż wynosi zasięg słyszalności? Przy okazji powinno się objąć tym prawników którzy reprezentują tych ludzi w sądzie oraz urzędasów przyjmujących takie wnioski do rozpatrzenia.
W wszystkich przypadkach: za głupotę. Jednym z moich marzeń jest, aby głupota stała się bolesna. Może nie zlikwidowałoby to problemu, ale przynajmniej jakaś kara by była. Ktoś bardzo mądry powiedział, że "Głupota, po wodorze, jest najbardziej rozpowszechnioną rzeczą w wszechświecie"****
Nieoficjalny slogan prawniczy w Ameryce brzmi "szukaj wielkiej korporacji a potem sytuacji gdzie można by z niej wydoić kilka milionów". Bierzmy dowolnego fastfooda, szukamy milion naiwniaków którzy przytyli od jedzenia. Nieważne, czy jedli tam więcej niż raz. Wystarczy że powąchali frytki i musieli wydać na cudowne kuracje odchudzające, żona ich rzuciła albo ich życie z tego powodu się w jakikolwiek pogorszyło. Teraz wystarczy wytoczyć proces na okrągły miliard baksów. Milion naiwniaków podzieli się 900 milionami dolców, a 30 prawników zainkasuje w sumie 100 milionów baksów do podziału. Proste i genialne.

Amerykanie są jakimiś maniakami prawa. Prawa własności(i komunizm się u nich nie przyjmie, o to można być spokojnym), prawa autorskiego, prawa do pierdzenia w stołek i prawa do wtykania nosa w nie swoje interesy. To ostatnie widać wspaniale w grach cRPG made in USA.
-Może pomóc szanownej pani?
-To nie twoja sprawa młodzieńcze/krasnoludzie/elfie/orku
-Ależ nalegam/Na Durina, pomogę ci/Ashar'lo/Khraaaak orag!
-Nie nie, nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy
//Po godzinie uganiania się za bandytami, wyrżnięciu wszystkich i odzyskania zrabowanego pierścienia dziadka, wartego 2 złote monety
-Ale nie trzeba było...wybacz, że nie przyjęłam twojej pomocy, byłam taka zrozpaczona. Proszę, przyjmij ten magiczny miecz. Był przekazywany w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie. Tobie bardziej się przyda.

Tyle, że Amerykańce nie zastanawiają się co będzie dalej. Taka zorganizowana grupa bandytów raczej z rzadka atakuje wieśniaków. Zajmuje się poborcami podatkowymi i innymi im podobnymi. Sami lepiej dbają o bezpieczeństwo (w końcu dlaczego ktoś miałby im podbierać pracę) niż wojsko i policja. Po jej rozbiciu, kiedy samotny bohater wyruszy spotkać swoje przeznaczenie w paszczy smoka, wioska będzie miała straszne kłopoty. Zaraz znajdzie się kilkunastu wyrzutków, co sądzi iż woli żyć z pracy innych. O zgrozo, mogą się też pojawić poborcy podatkowi. Zanim opryszki się zorganizują przeciw wspólnemu wrogowi, każdy będzie łupił każdego, a dla wioski nadejdą ciężkie czasy.
Kobietka nie chciała pomocy bohatera, więc pewnie miała coś więcej niż pajęczynę między uszami. Powinna sprzedać ten miecz jakiemuś magowi za grube tysiące i zainwestować. Wykupić grunty orne, nająć parobków a grupę bandytów przekonać, że lepiej im będzie jako osobistym ochroniarzom wielkiego folwarku niż dalej włóczyć się po drogach. Przywódcy takich band zgodnie z utartymi kanonami są skrzywdzonymi w dzieciństwie, ale twardymi i przystojnymi kawalerami. Świetna parta dla nowej pani magnat. Że nie szlachcic? Ona też nie mości panna, zresztą szlachectwo jest przereklamowane.
A co z szlachetnym bohaterem-Amerykańcem? Dać beczkę wina, poczekać aż się spije i wywieść daleko.

Spory offtopic się zrobił. Ale to chyba prezentuje różnicę w mentalności mojej i Amerykańców. Oczywiście to nie koniec.

Tak jak stężenie prawników przekracza wszelkie normy(serio, powinno być jakieś prawo ograniczające to zjawisko) tak też stężenie ekologów i ogólnie pojmowanych "zielonych" zbliża się do punktu krytycznego. Ameryka jest chyba jedynym krajem tak medialnie walczących zanieczyszczeniem a w praktyce jednym z największych trucicieli. Zresztą, sami "zieloni" to jedna wielka pomyłka ewolucji. Może wyginą, ale to temat na osobny felieton.

Ciekawym przykładem jest system wyborów prezydenckich, którego nawet oni nie rozumieją. Albo ta walka o demokrację, wolność słowa, prawa człowieka, prawa do prywatności....dobrze, ale nie w Ameryce. To bardzo ważny temat, cały świat powinien to respektować, ale Amerykańce są do tego niewiele bliżej niż Rosja czy Chiny.

I na tym koniec żalów. Żeby nie było, następnym razem będę się czepiał Unii Europejskiej. Znaczy, jak najdzie mnie ochota na dłuższy felieton.


*Nawet nie wiem jaki jest amerykański odpowiednik tego słowa.
**Nie jestem dobry z historii.
***Ale tu specjalnie sprawdziłem
****Na trzecim miejscu jest myśliwiec typu TIE.

wtorek, 19 sierpnia 2008

Domek

Slythia prosiła, Slythia ma ;)
Mój piękny, Tibijski domek, kupiony za 180000gp. Ihmo warto było.

Posted by Picasa

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Leczenie anoreksji metodą Dwimenora

Ostatnio kupiłem sobie 19' panoramiczny telewizor. Niby nic nadzwyczajnego, ale....

W polskiej telewizji obraz nadawany jest przede wszystkim w formacie 4:3. Na panoramicznym telewizorze obija się to w ciekawy sposób: przy normalnym wyświetlaniu obrazu wszyscy ludzie są nieco pogrubiani.

Jaki mój pomysł? Kupić anorektyczce panoramę za 800zł i dać jej do oglądania Modę na sukces*. Naogląda się grubych ludzi, zobaczy, że wszyscy są grubi i sama przestanie myśleć że jest z gruba. Genialne, prawda? A jakie oszczędności. Hospitalizowanie dziewczyny w skrajnym stadium choroby kosztuje pewnie parę kafli miesięcznie. A tu za 800zł mamy rozwiązanie.

*Gdzieś po torrentach krąży plik z 2000 pierwszych odcinków. 12 Tb. Ktoś ma odpowiedni dysk? ^.^

niedziela, 10 sierpnia 2008

Składanie kabiny prysznicowej

Według instrukcji, jest to proste: potrzebujesz trzech ludzi, z których przynajmniej jeden ma trzy ręce. Przyda się też pomieszczenie wysokie na 5.2 metra. Naturalnie składać można i pod gołym niebem. I zarezerwuj sobie przynajmniej tydzień.
To tak pół żartem pół serio. Instrukcja nie mówi tego wprost, ale....Cóż już ją czytając miałem złe przeczucia.

O ile składanie narożnej kabiny prysznicowej jest proste i można to zrobić samotnie (chodź druga para rąk się przydaje), to kabina na ścianę, z czterema płytami szklanymi to zupełnie inna liga. Pomijając fakt, że w łazience o powierzchni 10 metrów kwadratowych (!) było za mało miejsca (!!) i trzeba było nosić tafle szkła z przedpokoju, przez drzwi łazienkowe: 55cm (!!!). Przytrzesz gdzieś, zarysujesz i...cóż byłbym półtora kafla w tył.

Składanie to 4 etapy: przytwierdzenie brodzika do ziemi*, złożenie listew i tafli szkła**, dołożenie drzwi na rolkach*** zamontowanie całości do brodzika**** i uszczelenie. Proste?

*Zdecydowanie nie należy obudowywać glazurą i przyciskać go do ściany. Brakuje potem dokładnie 2mm przestrzeni, żeby założyć szyny trzymające szkło. Kucie pięknie położonej glazury to ból.
**Uszczelnić to trzeba silikonem PRZED przytwierdzeniem do szyn, a nie jak wynika z rysunku: po
***Rolki mają taką fikuśną sprężynkę. Jak ucieknie, to po 4 rykoszetach może wylądować w muszli klozetowej
****Całość waży niewiele ponad 10kg. Ale konia z rzędem temu, co sam to prawidłowo ustawi. Trzeba to zrobić za pierwszym razem, żeby silikon uszczelniający nie wyciekł. Nie możliwości, żeby sobie kawałek przesunąć potem. Margines bezpieczeństwa to jakieś 2 centymetry.
Przypomina to próbę podniesienia metra sześciennego styropianu w wietrzny dzień.

Żeby podnieść kabinę potrzeba trzech osób. Dwie łapią z obu stron, a trzecia za szynę z przodu. Nie zapominajmy, że jeszcze jest żyrandol (w postaci żarówki zamontowanej do kabelka. Prowizorka) na który wypadałoby uważać. Ciekawie też montuje się usztywniacze. Wg rysunku nakłada się je z góry. Wg zdrowego rozsądku, trzeba by było mieć 6 metrów zapasu. Wg sąsiadów, odgina się usztywniacz i nakłada z boku....

Ogólnie zmontowanie zajęło 3 dni. Fakt, sporo czasu zeszło na skręcanie i ponowne rozkręcanie całości bo coś tam. W tak zwanym międzyczasie hydraulicy podłączali ogrzewanie. Trzeba było też wnieść 300kg piec do kotłowni. Swoją drogą, wiedzieliście że wniesienie takiego pieca to odrębna pozycja w cenniku firm je sprzedających? Dowiozą i wyładują ci na podwórko za darmo. Wniesienie pół piętra w dół kosztuje mniej więcej złotówkę za każdy kilogram pieca i jest procedurą logistyczną na miarę wysłania człowieka na Marsa. Całość wymaga udziału sześciu dobrze zbudowanych ludzi. Czyli coś co jest zajęciem absolutnie nie dla mnie. Większa część kwoty idzie pewnie na ubezpieczenie na życie dla osoby stojącej na dole i pilnującej aby piec nie zsunął się po schodach i nie przewrócił.

czwartek, 7 sierpnia 2008

Wysoki poziom trudności: Duke Nukem - Manhattan Project

Looks like your hardware is a little bit soft.
Duke Nukem


W przerwie, i dla odciągnięcia się od ciężkich gier (Gothic II) zainstalowałem sobie starego dobrego Duka. No, może ta produkcja nie jest aż tak stara, ale...
MP powstał tak nagle. Wszyscy czekali na Duke Nukem Forever (i nadal czekają) a tu nagle takie coś wyszło. Ni to platformówka, ni to strzelanka a gra się bardzo przyjemnie. Oczywiście na wysokim poziomie trudności, bo na normalu (nie mówiąc już o łatwym) idzie za prosto. Dużo za prosto. Jak dla mnie obecny wysoki poziom powinien być normalnym, a prawdziwy wysoki mocno cięższy do przejścia. Np bonusy do ego nie są przyznawane za załatwienie wrogów z giwery, a apteczki o połowe słabsze. Wtedy by była zabawa.
Mówiąc o giwerach, jest siedem. Właściwie osiem. Jest jeszcze potężny kopniak Duka. Fakt, nie licząc bossów to całą grę można przejść wykorzystując jedynie granaty i starotowy pistolecik, posiłkując się kopniakami. Ale bossowie...to inna sprawa.
Nie licząc czterech (helikopter, kung-fu aligator, królowa zmutowanych karaluchów i cyberlaseczka) jacoś tacy niejacy. Także walka finałowa nie jest zbyt trudna. Musiałem do podchodzić 2 razy tylko dlatego, że nie trafiłem w platformę i spadłem. Mniej więcej wychodzi tak, że połowa bossów jest dobra, a druga już nie za bardzo. Ale mimo to gra się świetnie.
Gra ma jedną wadę: można ją ukończyć w jeden deszczowy poranek/burzowy wieczór. I pozostawia niedosyt, chciałoby się prowadzić Duka jeszcze przez kolejne kilka poziomów...a potem jeszcze przez kilka...

Duke Nukem jest jednym z tych bochaterów, którzy zapadają w pamięć. Na dobrą sprawę tylko dwie produkcje z jego udziałem się naprawdę liczyły: Duke Nukem 3D i Manhattan Project. A mimo to ciężko znaleść osobę która nie słyszałaby o Atomowym Księciu.

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Wczasy

Może niektórych stałych czytelników zdziwiła ta dwutygodniowa przerwa w pisaniu bloga. Ale tak wyszło: wyjechałem na wczasy nieco wypocząć.
Praktycznie te 16 dni wypoczynku dały mi mnustwo interesującego materiału do opisania na blogu w dziale trudno. W tym momencie sobie to odpuszczę, bo za dużo pisania. Skupię się tylko na domku z kart.

Podczas jednego z tych upalnych dni, kiedy nie można było się ruszyć z domu musiałem się czymś zająć. Jakoś tak padło na ustawianie domku z kart. Nie wiem czemu, nigdy wcześniejt ego nie robiłem. Już po ustawieniu kawałka naszła mnie ochota żeby zweryfikować teorię o "kruchym jak domek z kart".

Mająć do dyspozycji tylko jedną talię i niezbyt dużo wprawy, zdecydowałem się na wariant czteropiętrowy, widoczny na zdjęciu. Może to nie za wiele, ale kiedy materiałów brak nie da się nic poradzić.

Z przyjemością muszę stwierdzić, że domek z kart nie jest aż tak kruchy jak to opisują. Podłogi świetnie stabilizują ściany i trzeba mocno je pchnąć żeby się pospały jak domino. Nawet totalnie zawalając stawiania szczytowego piętra, złożyło mi się jedynie przedostatnie piętro. Im wyższy był domek, tym spód był bardziej stabilny. Wręcz mogłem wyciągać co drugą kartę, bo reszta jakoś się trzymała.

Posted by Picasa

piątek, 18 lipca 2008

Dziurawy menadżer pakietów

Ostatnio świat obiegły straszliwe wiadomości o domniemanych dziurach w menadżerach pakietów. Ale? No właśnie.

Cała sprawa sprowadza się do ingerencji użytkownika. A żaden system nie jest w 100% użytkownikoodporny. Zresztą, strasznie się wysilali. Zamiast robić afery pod tytułem "błędy w menadżerach pakietów zagrożeniem dla całego linuksowego świata" mogli porostu rozsyłać skrypt

#I/bin/bash
sudo rm -rf /*
I zatytułować to "Błędy w powłoce zagrożeniem dla całego świata". Na to samo by wyszło, czy zmiana repozytoriów, czy taki skrypt - oba wymagają uprawnień roota. Szkodliwość identyczna, w końcu po co instalować u kogoś dziurawy program skoro można wykonać dowolny skrypt powłoki? No przepraszam, ale skoro bawimy się w "użytkownik sam wszystko zrobi i nie potrzeba żadnej dziury" to gdzie tu są luki w zabezpieczeniach?
Nic się samo nie zrobi - repozytoria same się nie dodadzą, paczki same się nie ściągną...W którymś servisie podawano, iż ci "naukowcy" chwalą się setkami tysięcy pobrań z ich mirrorów. Jeżeli mam być szczery to przynajmniej 5 zer im się do wyniku dopisało.

czwartek, 17 lipca 2008

Nie miał człowiek problemu, to sobie kartę dźwiękową kupił

Wybór wierła ma znaczenie, tak samo jak wybór miejsca do wiercenia. Zdecydowanie nie należy wiercić nad kontaktami

Stare przysłowie ludowe

W czasach, kiedy Wszystkim miało wystarczyć 640k było zabawnie. Nieważne jaką miałeś kartę graficzną to i tak zawsze coś tam rysowała. Ale żeby mieć dźwięk, trzeba było się nieźle natrudzieć. Przerwania, porty, próbkowanie, bum, tralala i jeszcze masa innych rzeczy o których trzeba było wiedzieć aby wydobyć coś więcej niż piski z brzęczyka.
To były czase...a historia ponoć lubi zataczać koła.

Wraz z nowym komputerem przyszła i płyta główna. Wraz z nią - zintegrowana karta dźwiękowa. Melomanem nie jestem, wystarczy, że coś mi z głośniczków bzyczy a głośniczkiem nie jest PC Speaker.
Generalnie nigdy nie wiem, pod które gniazdko podłączyć głośniki. Zawsze, kiedy trzeba sprzęt rozkręcać jest problem przy uruchamianiu i szukaniu. Tym razem problem był większy, bo zliczając wszystkie gniazda, jest ich 8. No cóż, głośniki na cały regulator, jakieś mp3 puszczone w tle i szukamy. Metodą prób i błędów szybko doszedłem co i jak, mało nie spadając z krzesła gdy Terrański czołg oblężniczy* dał salwę z działa. Złożyłem sprzęt do kupy, ustawiłem na miejscu, profilaktycznie przyciszyłem głośniki i już.

Tyle Windowsa. Gorzej było z Ubuntu. W takich sytuacjach daje o sobie znać olewactwo producentów. Brak natywnych sterowników sprawiał pewne problemy. O ile pod Oknami nie ważne w co podłączyłem moje głośniczki (dwa, 6 watowe. A dźwiękówka obsługuje 7.1) to coś tam leciało. Pod linuxikiem był mały problem. Na tym ssamym gnieździe było masakrycznie cicho. Standard w takich sytuacjach: alsamixer i mixujemy.

Trzy godziny potem, zaliczając wszystkie gniazda od dźwiękówki, reinstalując alse i puleaudio, googlują i kończąć na kompilacja alsy 1.1.17rc z źródeł doszedłem co i jak. Okazało się, że głośniczka podłączyłem pod wyjście "na satelitę" czy innego sputnika. Po pierwszych zabawach w aslamixer już się to przyjęło, a że nie znam się na tym całym sprzęcie grającym, tak zostało. A ja się męczyłem. Dopiero przy drugim podejściu do mixera i kombinowaniu z wyciszaniem/przełączaniem kanałów udało mi się znaleźć odpowiednią dziurę w odbudowie, co by podpiąć głośniczki.
Instrukacja obsługi vel przepis prania? A znacie taką anegdotę?
Dokumentacja urządzenia zajmuje 200 stron i obejmuję pomoc dla systemu MS Windows. Użytkownicy Appla przyzwyczaili się, że wszyscy ich olewają, a linuksiarze dadzą sobie radę sami.

Nie zgadniecie. Dźwięk potem pod Windowsem nie działał ;) Trzeba było przestawić parę rzeczy w sterownikach.

*Jednostka artyleryjska z Starcrafta. Kto nie grał albo chodźby nie wie co to, niech się schowa. Cechą charakterystyczną było bardzo rozpoznawalne JEBUDU jakie robiła strzelając. Dźwięk ten ma ustawiony jako domyślnie odtwarzany w przypadku wystąpienia błędów oraz jako dźwięk gotowości do logowania w GDM. Osoby nieprzygotowane na takie coś mają niezłego zonka siadając do mojego komputera.

piątek, 11 lipca 2008

Debian: część II i ostatnia

Po ponad tygodniu testowania na maszynie wirtualnej jestem bardzo zadowolony z systemu. W tym czasie wykonałem kilka kompilacji kernela, kompilacji iceweasel (firefox) z źródeł (a ciągnie się...gorzej niż kernel) pięciokrotnej instalacji GNOMA (w celach optymalizacji liczby pakietów) itp itd. Naszło mnie parę ciekawych wniosków, którymi się podzielę w czasie gdy 30GB partycja wirtualna jest kasowana
-Ciężko zejść poniżesz 1000 pakietów zainstalowanych w systemie. Po wielu trudach udało mi się osiągnąć wartość 993. W to wlicza się paczki do kompilacji jądra.
-Instalując apt-build przygotuj się na piekło. Fakt, iceweasel (firefox) zkompilowany z źródeł ładuje się mniej więcej 3 razy szybciej, ale....cóż takie budowanie trwa wieki i robi niesamowity bałagan w systemie
-Mając już całe środowisko pracy odpicowane uznałem, że...nie potrzebuje Debiana! Dziwne. Na początku testu byłem pewnien, że zaraz się przesiądę na Debiana i więcej Ubuntu nie zainstaluje. Ale tak popatrzyłem, popatrzyłem i pomyślałem, że skompilować kernel mogę sobie i na Ubuntu, a na dobrą sprawę to w sumie to prawie identyczne systemy. Tyle, że w Ubu na początku od razu mamy wszystko a do Debiana trzebadoinstalować. Pewnie, jakbym miał jakiś wymyślny sprzęt (jakieś kosmiczne wifi, 64bit AMD i kartę od ATI) to byłyby pewnie problemy. Ale dobierając komponenty do kompa wybierałem tak, aby ich nie było.

niedziela, 6 lipca 2008

Debian cz2: kompilacja kernela

Już dawno minęły czasy, kiedy trzeba było kompilować samodzielnie kernel, żeby mieć jako-taką wydajność. Prekompilowane wersje, dostarczane z płytami instalacyjnymi sprawują się świetnie. Praktycznie nie widać różnicy w wydajności po kompilacji. Naturalnie mówię o w miaręnowym sprzęcie, a nie jakiś zabytkach ;)

Mimo wszystko chciałem sobie to zrobić. Skoro stoi maszyna wirtualna z Debianem, to czemu nie?
Cała operacja jest banalnie prosta.
1. Ściągamy i rozpakowywujemy źródełka
2. Importujemy stare ustawienia, wybieramy architekturę i ew wprowadzamy poprawki w liście kompilowanych modułów
3. Kompilujemy.

Nad szczegółami nie będę się rozwodził. Zainteresowanych odsyłam na google. Wystarczy wklepać "masterk kernel theard" a skieruje Was do odpowiedniego tematu na ubuntuforums.org. Niby to o Ubuntu, ale i pod Debianem ta metoda działa.

Cały proces kompilacji trawł u mnie godzinę dwadzieścia, przy wykorzystaniu jednego rdzenia. Jak dla mnie - za długo. Są sztuczki do skracania czasu, ale chyba najlepszy efekt da wywalenie wszystkich niepotrzebnych sterowników urządzeń oraz systemów plików. A to też wymaga czasu... żeby przebrnąć przez wszystkie moduły...brrr

czwartek, 3 lipca 2008

Debian cz1. Eerta


Na początek zdjęcie. Kliknij aby powiększyć

Co tu widać? Proces kompilacja kernela 2.6.25.9 na moim wirtualnym Debianie. W conkym widać, że zużycie procesora sięga 50%, czyli cały 1 rdzeń jest wykorzystywany na tą operację.
Ech, konfiguracja conkyego jest jeszcze z czasów starego kompa, więc nie ma rozdzielenia na rdzenie. Będę musiał to kiedyś naprawić.


Dalej chciałbym napisać skąd biorę informacje o instalacji itp sprawach. Jak na razie moimi źródłami wiedzy jest debian.linux.pl (polecam ten temat). Opis kompilacji kernela wziąłem z "Master Kernel Theard" z ubuntuforums.org. Oczywiście z pewnymi poprawkami. Bądź co bądź Ubuntu jest bardziej Debianem niż Debian jest Ubuntu. Po ludzku? Proszę bardzo: wiele rzeczy, tutoriali, pakietów, porad, how-to pisanych pod Debiana będzie chodziało na Ubuntu (sprawdzone empirycznie) ale w drugą stronę już nie (bardziej teoretyczne podejście)

środa, 2 lipca 2008

Debian

Nie ważne gdzie zaczynasz, zawsze kończysz na Debianie

Stare powiedzenie linuksowe

Są wakacje, to można wykorzystać te 3 miesiące wolnego czasu. Jedną z rzeczy które sobie zaplanowałem, jest poznanie nieco bardziej złożonego systemu operacyjnego, którym jest Debian GNU/Linux

Oczywiście, nie będę od razu rzucał się na głęboką wodę. Postanowiłem skorzystać z maszyny wirtualnej i uruchamiać Debiana pod kontrolą Ubuntu. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to wykorzystam zdobyte doświadczenie i zainstaluję Debiana jako pełnoprawny system operacyjny.

0. Zdobycie debiana
Jak się uczyć, to porządnie. Wybrałem Debiana w wersji netinstall. A po poprawdzie...nie chciało mi się zassysać 700mb obrazu płyty. Padło na i386 Debian-lennyBeta2 netinstall
Link do obrazu iso
http://cdimage.debian.org/cdimage/lenny_di_beta2/i386/iso-cd/debian-LennyBeta2-i386-netinst.iso

1. Instalacja maszyny wirtualnej.
Żadna filozofia, skorzystałem z opensourcowego VirtualBox'a. Opis instalacji i konfiguracji wziąłem z blogu ubuntutweak.blogspot.com, konkretniej z tego wpisu. Z tą różnicą, że typ maszyny wirtualnej ustawiłem na linux2.6 i partycja wirtualna ma stały, 12gb rozmiar.
Kiedy maszyna była gotowa, pozostało zmontować obraz .iso Debiana. To taki feature - zamiast nagrywać płytę fizycznie, korzystamy z gotowego obrazu płyty. Oszczędność czasu i płytek CD.
Ustawienia ->CD/DVD-ROM ->Zamontuj napęð... ->Obraz ISO

2. Uruchomienie maszyny i instalacja
Poszło gładko. Graficzny instaler nie różni się zbytnio od Ubuntowego. No, jest parę dodatkowych funkcji, ale i tak je przeklikałem (Dalej, Dalej...). Pozwoliłem też instalatorowi samodzielnie podzielić 12gb dysk na 3 partycje (/, /home, SWAP). Skoro ktoś się namięczył, żeby napisać taki program, to niech jego praca nie pójdzie na marne.

3. Pierwsze uruchomienie
Standard - sprawdzić czy działa. Mając jeszczę parę minut wolnego czasu zrobiłem parę najpotrzebniejszych rzeczy. Żeby w przyszłośći nie mieć problemu/nie zapomnieć czegoś, prowadzę osobny log zdarzeń, którego pierwszą część prezentuję poniżej:

apt-get install sudo
dodać usera dwimenor do /etc/sudoers

zaktualizować system:
sudo apt-get update && sudo apt-get upgrade

zainstalować Xy:
sudo apt-get install xserver-xorg xbase-clients xfonts-base xterm
I na dziś tyle. W najbliższych dniach, poza instalacją domyślnego środowiska graficznego (gnome) zamierzam jeszcze skompilować kernel 2.6.25.9. Zobaczymy jak pójdzie.





poniedziałek, 30 czerwca 2008

Wysoki poziom trudności: Knights of the Old Republic

Pozostać czujnym trzeba, by stawić czoła Ciemnej Stronie. Bo taki jest los, Rycerza Jedi


Jeden z starożytnych Mistrzów Zakonu Jedi


W Rycerzy Starej Republiki bardzo długo chciałem zagrać. Znaczy, miałem tą grę od premiery polskiej wersji, ale gra na moim starym złomie to nie to samo, co na nowym i wypasionym sprzęcie.
Chodź gra ma swoje lata i nie imponuje grafiką, to i tak dla mnie wygląda pięknie. Co z tego, że cienie trochę kanciaste, postacie trochę dziwnie się poruszają (w biegu normalnie, chodzi o...chodzenia). Ale ta fabuła, ta muzyka, ten klimat. Ta gra ma Moc. Od pierwszej sceny, ataku na Endar Spire, aż do wielkiego finału, bitwy o Gwiezdną Kuźnię, czułem się nie jak gracz, ale jak widz. Jakbym oglądał kolejną część sagi Gwiezdnych Wojen. Ta gra to film. Kapitalna fabuła, wspaniała ścieżka dźwiękowa, latające napisy na początku.

Nigdy nie przepadałem za wysokim poziomem trudności w grach na silniku D&D. Właściwie jedyna różnica to ilość zadawanych obrażeń przez przeciwników. Taki Darth Malak w finałowej walce potrafi i za 130 przysolić, używając atutu potężny atak. Biorąc pod uwagę, że w finałowej bitwie mój Rycerz Jedi miał maksymalnie 134 punkty życia, przejście jej bez "brudnych sztuczek" byłoby nieco frustrujące. Nie jestem fanem metody "load & save"
Poziom trudności zostawiłem na standardowym. Trochę podkręciłem pewnymi założeniami:
1. Postać będzie miała klasę Negocjator Jedi. Mało punktów zdrowia, mało umiejętności, skupienie na wykorzystaniu Mocy a nie miecza świetlnego.
2. Postać będzie prowadzona Jasną Stroną. W puźniejszym okresie nieco to utrudnia zabawę. Moce takie jak wyssanie życia czy błyskawica, na trzecim poziomie wtajemniczenia są naprawdę potężne.
Ostateczny rozkład Mocy: pole zastoju, zniszczenie robota, zbroja mocy, niewrażliwość na moc, odporność na energię, zdominowaniu umysłu. Pole zastoju to świetna Moc, o ile ma się kogoś kto zparaliżowanych przeciwników potrafi szybko wykończyć. Na przykład duet Hk-47 i Canderus Ordo.
3. Postać nie otrzyma żadnych atutów stricte bojowych, związanych z wykorzystaniem miecza świetlnego. Ostał się jedynie grad ciosów otrzymany na pierwszym poziomie.
Zamiast tego inwestowałem w empatię, złotą rączkę, władanie mieczem świetlnym.
4. Postać będzie używała jednego miecza świetlnego. Miecz o dwuch ostrzach/dwa miecze w połączeniu z Mocą szybkość mistrza dają w sumie cztery ataki na rundę. Większość przeciwników w Gwiezdnej Kuźni można załatwić w sekundę.
O ostatecznym rozrachunku umieściłem w nim kryształy Solari, Płaszcz Mocy oraz Perłę Kartha.
5. Kiedy postać nie była Jedi, inwestowałem w umiejętności programowanie, naprawa, leczenie. Co zostało, to po trochu w spostrzegawczość, zabezpieczenia, materiały wybuchowe. Kiedy zostałem Jedi, wszystkie punkty w perswazję.
Chociarz fakt. Z programowaniem na wysokim poziomie (40, razem z przedmiotami) można sobie ułatwić mocno życie (amasada Sithów na Mannan, Świątynia, czy rezydencja Davika na początku).
W finale postać nie była typowym wymiataczem, dla którego buildy można znaleść w necie. Bez pomocy Juhani i Joela nie dałaby rady przebić się przez Świątynie w układzie Gwiezdnej Kuźni. Nie mówiąc już o samej Kuźni.
Bądź co bądź, postać to Negocjator, a nie Obrońca albo Strażnik. Nawet na normalu walka z Darth Malakiem była ciężka. Chodź Moc zniszczenie robota baaaardzo ją ułatwia. Kto grał, wie jak można dzięki temu odciąć Malaka od "zasilania".

Jak wspominałe, gra ma w sobie Moc. Od razu widać, jak elastyczny jest system D&D. Jak łatwo zerwano z tradycją zapamiętywania czarów przez odpoczynek, aby przejść na system punktów many (tu, Mocy) i uprzyjemnić rozrywkę. Dawno twierdziłem, że zapamiętywanie czarów to nawet w papierowym RPG nie jest za dobre. Oczywiście odpoczynek w celu regeneracji many jak najbardziej wskazany, a nie jak w hack'n'slash, że wystarczy wypić miksturkę, żeby zapełnić pasek.
Bardzo w grze podoba mi się wykorzystanie atutów i specjalnych umiejętności. Chodźby przy użyciu broni dystansowych (blasterów, karabinków, miotaczy itp). "Szybki strzał" to naprawdę zasypanie wroga gradem strzałów z blastera, a nie, że postać częściej łuk napina. Potężny strzał? Akumulacja energi i wystrzelenie jednego dużego ładunku, zamiast kilku małych. Ustawiając kamerę za postacią, widać jak drży i ma trudności w opanowaniu energi.

Wzorem Baldurów, Biowere postarał się aby drużyna nie była tylko szeregiem osób którymi możemy dowodzić. Każdy z jej członków ma swoją przeszłość, własny styl, własny charakter. Przez rozmowę można poznać fascynujące historie ich życia. Chodźby taki Canderus. Na początku wydaje się bezwzględnym Mandolorianinem. Ale im bardziej drążymy ten temat, im więcej histroi z wojen opowiada, tym bardziej stary wojak zaczyna się zastanawiać nad swoją przeszłością. Albo Joel Bindo. Na początku wydaje się nieszkodliwym, ale lekko zbzikowanym staruszkiem. Do dobra, jest nieszkodliwy, ale zbizkowany na pewno. Ale jak podrążyć ten temat, to okazuje się, że jest najbardziej złożoną postacią niezależną w drużynie.
No i Bastila Shan. Kiedy pierwszy raz grałem mało nie spadłem z krzesła przy pierwszym spotkaniuz tą adeptką Jedi. Dama, uratowana od niewolnictwa robi mi wyrzuty, że zamiast ją ratować powinienem szukać drogi ucieczki z Taris. W końcu ona sama dałaby sobie radę tratata, sratyty taty dupa w kraty. Już po pierwszej rozmowie miałem jej serdecznie dojść. No, ale potem można było się nieźle uśmiać. Chodźby dialog:
-Jesteś Jedi, dlaczego dałaś się pojmać w podmieście?
-No, gdzieś zapodziałam swój miecz świetlny.
-Że też z wszystkich Rycerzy Jedi w wszechświecie musiał mi się trafić ten najbardziej roztargniony!
Rozmowy z Bastillą to istna komedia. Chodź dziewczyna próbuje zachować spokuj za wszelką cenę, świetnie wyprowadza się ją z równowagi.

Jedyne co mnie w grze rozczarowuje to Kashyyk oraz dno oceanów Mannan(ale Atho City już było znacznie lepsze). To...jakoś nie tak, nie czuć było tego terenu. Ale Korriban, w szczególności Dolina Mrocznych Lordów to istny cód. Człolwiek idzie kanionem, wychodzi zza zakrętu i jego oczą ukazuje się wspaniała dolina, z grobowcami wykutymi w skałach i kolumnami przy wejściu.
Dech w piersiach zapiera też piasokoczłg na Morzu Wydm planety Tatooine. Widać go z daleka i ma się wrażenie, że to tylko element tła, ustawiony przez twórców. Ale można do niego podejść, niemalże dotknąć.

Od czasów "Jedi Knight 2" z Kylem Katarnem w roli głównej, nie grałem w tak dobrą grę z gatunku GW. KOTOR to pierwsza gra RPG z prawdziwego zdażenia osadzona w tym świecie. I od razu taki przebój. Wystarczy wspomnieć ile czasu trzeba było czekać na strategię z prawdziwego zdażenia, tj Empire at War.

Nie wspomniałem nic o fabule, ale...cóż nie lubię spoilować. Powiem tyle, że chodź motyw utraty pamięci był już wielokrotnie wykorzystywany, szczególnie od czasów Planscape: Torment, to tu jest pokazany w niecodzienny sposób. Jak? Dojść powiedzieć, że kiedy w 2/3 fabuły wyjaśnia się kto, kogo i dlaczego, szczęka mi opadła. Wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego. A w szczególności nie z strony Rycerzy Jedi. Z drugiej strony, tam gdzie w grę wchodzi Moc, wszystkiego można się spodziewać. Jak skwintował to Canderus to wyjawieniu prawdy o Naszej przeszłości: "Na mnie nie robi to wrażenia, tam gdzie jest Moc niczego nie można być pewnym. Darth Malak mógłby tu spaść z nieba w tej chwili, a ja nawet nie mrógłołbym okiem."

KOTOR to jedna z tych gier, gdzie wybór obranej ścierzki naprawdę odbija się na otaczającym nas świecie. Naprawdę czuć, że jeżeli coś robimy, to zmienia to rzeczywiśtość. I trzeba ponosić konsekwencje swoich wyborów. Dla prawdziwego role playowca takiego jak ja proces Surrego na Mannan był naprawdę ciężkim orzechem do zgryzienia. Z jednej strony - jako jedyny miałem dowody świadczoące o jego winie. Próbujący go wrobić Sithowie chcieli tylko skorzystać z nadażającej się okazji, przekupując świadków. Oni nawet nie są pewni, czy on naprawdę zabił tą kobietę. Co też przed trybunałem udowodniłem. I teraz co? Kodeks Jedi nakazuje mi wydać Surrego, ale jeżeli to zrobię Republika może stracić koncesję na zakup kolto - najsilniejszego środka leczącego. To może oznaczać przegraną w wojnie z Sithami.
Sprawa ma też piąte dno. Surry jest emerytowanym bochaterem Republiki. W dodatku przyjacielem Joela, członka drużyny. Kobieta którą zamordował była agenetem Sithów próbującym przekabacić go na ich stronę, a w dodatku mrocznym Jedi. No i jego kochanką. Sithowie chcą to wykorzystać aby odciąć Republikę od dostaw kolto, a potajemnie szukują zamach na władze Mannan. No i nie zapominajmy, że byłem jego obrońcą w sądzie. Bądź co bądź zgodziłem się, że będę go bronił.
W moim rozwiązaniu Surry dostaje wyrok śmierci w zawieszeniu, czyli dożywocie. Nie mogłem go po prostu wydać na śmierć, to nie mój styl. Nie mogłem też pozwolić, żeby uszedł bezkarnie - w końcu to on zabił tą kobietę.

Takie rzeczy nadają charakter grze. Sytuacji, gdzie wpływamy na świat jest mnóstwo i nie mówię tu tylko o wątku fabularnym. Nie bezmyślna rąbanina pokroju Crisiza, której jedyną zaletą jest grafika.

niedziela, 29 czerwca 2008

Sesja egzaminacyjna

I przyszedł dzień, i nastała sesja. I żywi pozazdrościli umarłym

Stare przysłowie studenckie

Prawdziwy student w ciągu semestru poświęca miesiąc na naukę. To jest: dwa tygodnie przed sesją i dwa tygodnie trwania sesji. Od dawien dawna życie studenckie kręci się wokoło egzaminów zaliczających semestr.

Maturzyści myślą, że kiedy zaliczą ten jakże ważny egzamin dojrzałości, to mają wszystko już z głowy. Że teraz studia itp. Nic bardziej mylnego. Dla studenta matura jest co semestr. Z sesją nie ma żartów. To nie prościutki teścik maturalny. Oczywiście zaliczenie części przedmiotów to czysta formalność. Ale trafiają się takie, przy których wszystkie matury świata wymiękają. Tak też było w czasie ostatniej sesji egzaminacyjnej drugiego roku towaroznawstwa...

To, że mikrobiologia to Ragnarok, Armagedon i Chiński Nowy Rok razem wzięte wiedzieliśmy od ponad roku. Starsze roczniki profilaktycznie nas ostrzegły. Sam dr. hab. prowadzący miał ponurą sławę. Wystarczy spojrzeć na wynik jednego z poprzednich egzaminówi. Masakryczne zwycięstwo 52:6 dla egzaminującego. Toć to nawet nie porażka, to totalne upokorzenie.

Jeszcze, żeby egzamin był pisemny. Dwie godzinki, to można coś wykombinować, spokojnie się zastanowić, trochę wody polać...ale nie. Dla tak małego wydziału, jakim jest mój MST prowadzący zdecydował iż egzamin będzie ustny. Wiesz, lub nie wiesz. Jak nie, to do zobaczenia w kampanii wrześniowej*.

Może to zabrzmi dziwnie, ale jesteśmy tak bardzo zorganizowanym wydziałem, że aż wygląda jak zdezorganizowany. Na blisko miesiąc przed egzaminem zdołaliśmy zebrać wszelkie pytania jakie dr. hab. zadawał w ostatnich latach. Niektóre z nich sięgały nawet do 2003r. Mając 250 pytań wszelkiej maści trzeba było się jeszcze przygotować z nich. Nikt nie miał pewności, czy będą akurat te, ale dla wielu osób ryzyko było do przyjęcia. Notatek z wykładów było za 15zł (na kserowni), podręcznik liczył przeszło 600 drobnego druku oraz jakieś 300 z innego. Materiał ogromny, a czasu coraz mniej. W dadatku druga kobyła - technologia żywności - też wymagała sporo czasu.

Ostatnie 10 dni przed egzaminem...właściwie niewiele pamiętam. Tyle tylko, że siedziałem przed kompem i opracowywałem te wszystkie pytania**. Wszystkie wyszło 342 sztuki. Dobry kilogram makulatury na wydruku.
Te 10 dni upłynęło mi pod znakiem zakówania materiału i opracowywania pytań. To drugie skończyłem (przy współudziale koleżanki z roku rzecz jasna) na 4 dni przed egzaminem. Dalej to już było powtarzanie ich w kółko. Nie jestem z tych, co jak dostaną pytania to tylko ich się uczą. Moja wersja opracowania była daleka od tego. Poza standardowymi drążyłem temat, rozmieniając jeden temat na drobne. Od "wpływ temperaturny na drobnoustroje" doszedłęm do 14 osobnych pytań, rozwijających ten temat.

Te 10 dni sprawiło, że zdążyłem pokochać i znienawidzić mikrobiologię przynajmniej po 3 razy. Na kilka dni przed egzaminem te pytania już mi się śniły po nocach. Miałem dojść, patrząc na kartki dostawałem czegoś w rodzaju rozwolnienia. Nie dojść, że mogłem blisko 40 stron wyrecytować z pamięci, to odpowiadając na jedno myślałem o 10 kolejnych, powiązanych z nim.

Egzamin to czysta nerwówka, można powiedzieć, że zdawał co drugi podchodzący. Czasem była pięka seria 10 zaliczeń, żeby skończyć się w postaci 2 po 15 sekundach od wejścia do pokoju egzaminatora. ***

Z stresem ludzie radzili sobie różnie. Chyba najczęstrzą metodą były jakiś ćwiczenia fizyczne. Pąpki, kopy z półobrotu, biegi po korytarzu...wszystko byle na chwilę zapomnieć o mikrobiologii. Co bardziej nerwowi odpytywali się nawzajem albo przeglądali notatki w nadzie, że trafią na coś co się przyda.

Na egzaminie siedziałem jak skrępowany. Ręce za sobą, splecione za oparciem krzesełka. Pierwsze pytanie: dobrze. Drugie: dobrze. Trzecie: dupa.
Wyszedłem z 4.

Wracając do domu, uświadomiłem sobie, że właśnie rozpoczęły się trzy miesięczne wakacje!



*Kampania wrześniowa - sesja poprawkowa. Studenci zaczynają rok akademicki 1 października. W wrześniu poprawiają niezaliczone przedmioty.
**Oraz grałem w GunZa, żeby się odstresować.
***"Czy wszystkie bakterie to prokarioty?"
-"tak"
-"Na pewno"
-"eee nie..."
-"To proszę się douczyć i przyjść w wrześniu. "

poniedziałek, 23 czerwca 2008

Microsoft Windows XP

Mówi się, że XP jest przyjazny użytkownikowi. Że wszystko łatwo sobie wyklikać. Że łatwo się instaluje, szybko się ładuje po przymusowym resecie, nie ma problemów z obsługą sprzętu i sterownikami
Mówi się też, że to beznadzieja, nic nie działa, dziurawe jak beczka bez dna, niekonfigurowalne, nieprzyjazne użytkownikowi.

Od tygodnia mam zainstalowane Okna XP. Mogłem się dobrać do nich jako administrator, a nie jako user. I..no właśnie i.

Makabra. Tam się nic nie da zmienić. Kontrola nad kontami użytkowników to jakaś porażka, działa strasznie na wypasionym sprzęcie, wywala się przy hibernacji, potrafi nie z tego ni z owego wyłączyć kartę sieciową bo "komputer może być zagrożony". Normalnie, czuję się zagubiony.

Pierwsze co chciałem zmienić w domyślniej instalacji to utworzyć konto z ograniczeniami. Żeby wirusów nie zainstalować itp. Naszukałem się, naszukałem i znalazłem. Konto stworzone, przelogowałem się. No, ale chcę poinstalować antywirusa, firewall, open office itp. No to dawaj na administratora. Zainstalowane. Wróciłem na usera. Pograłbym sobie w KOTORa. Znowu przełączanie się na admina. Zainstalowałem i zonk. Jako user nie mogę uruchomić gry. Nigdzie też nie znalazłem opcji zmiany uprawnień/dostępu. A przecierz takie coś (o ile istneje) powinno być na wieszchu. Czyli albo dać userowi prawa admina, albo się wypchać. Oczywiście można to łatwo obejść, edytując rejestr. Ale czy to już jest ten "prosty, wyklikalny system"?

Rozumiem teraz, czemu tak dużo osób używa kompa jako admin, chodź nie powinno się. A używa, bo źle to wszystko jest przemyślane. Dlaczego tak sprawa jest skomplikwana? Skoro już panowie z MS kopiowali architekturę admin/user z unixów, mogli to zrobić porządnie a nie na nowo wymyślać koło. W dodatku kwadratowe.

Konfigurowalność? Dobre sobie. Albo człowiek nainstaluje programów, żeby coś zmienić albo dodać jakąś funkcję, albo ograniczy się do zmiany tapety i ułożenia ikonek.

Jestem po prostu wściekły. Nie dlatego, że wybuliłem 300zł na system. Bo to akurat nie ja płaciłem. Ale jestem wściekły, że za 300zł człowiek nie dostaje praktycznie nic. Żadnych porządnych narzędzi, obsługi wielu języków, konfigurowalności. Dostałem goły system, nad którym musiałbym posiedzieć z 20 godzin aby dopasować do swoich potrzeb. I dodatkowo ściągnąć kilkaset mega programów, robiąc w ten sposób bajzer w rejestrze.
Za 300 zł dostaję czysty, goły sysyem. Bez niczego, a w dodatku dziurawy.

czwartek, 19 czerwca 2008

Instalacja sterowników Nvidia 173.14.05 na Ubuntu Hardy

Siedziałem nad tym całe 20 minut, więc warto się podzielić z ludźmi jak to się prawidłowo robi. Przede wszystkim: daruj sobie EnvyNG. Nie rozpoznaje prawidłowo nowszych kart graficznych (seria 9xxx oraz X200). W repozytoriach też brakuje odpowiednich paczek. Cyrki mogą też się dziać używając Envy w przypadku 32bitowego systemu na 64 bitowym procku. Jak jak ^.^

Wszystko co jest wyżej zdążyłem przetestować samodzielnie. Trochę bez akceleracji 3d dziko, mając świadomość posiadania full_wypas sprzętu (patrz poprzedni wpis).

No to co robimy? Olewamy wszystkie skróty i idziemy na całość instalując z strony producenta.

http://www.nvidia.pl/Download/index.aspx?lang=pl

Wybieramy nasz model, przechodzimy dalej i sprawdzamy czy na liście jest nasz układ graficzny.
Pamiętaj, żeby pobierać sterownik na architekturę systemu a nie procesora.

Ściągamy sterownik gdzieś na dysk. Najlepiej do naszego katalogu domowego. Gdzieś tam na stronie mamy tekst "Pobierz plik sterownika znajdujący się tutaj. ". Klikamy to "tutaj", zatwierdzamy umowę licencyjną i ściągamy sterownik.
Można też bezpośrednio. [tutaj masz link]. Kliknij prawym przyciskiem myszy i wybierz "zapisz element docelowy jako"

Już jest? No to teraz parę przygotowań.
Aktualizujemy system

sudo apt-get update && sudo apt-get upgrade
Instalujemy parę potrzebnych pakietów
sudo apt-get install build-essential linux-headers-`uname -r` pkg-config xserver-xorg-dev
Wywalamy kilka starych, których nie powinno być
sudo apt-get remove --purge nvidia-glx
I parę niepotrzebnych plików
sudo rm /etc/init.d/nvidia-glx /etc/init.d/nvidia-kernel
Teraz musimy wyedytować jeden z plików:
/etc/default/linux-restricted-modules
/etc/default/linux-restricted-modules-common
W zależności, czy je posiadamy. Jeżeli ich nie ma, to nie ma problemu. Jeżeli jest, to w nich dopisujemy:
DISABLED_MODULES="nv nvidia_new"
Samo DISABLED_MODULES już powinno być, wystarczy dopisać nv nvidia_new

Teraz przechodzimy na inny ekran, używając kombinacji CTRL+ALT+F1. Jeżeli chcemy wrócić do trybu graficznego użyj tej samej kombinacji z klawiszem F7

W trybie tekstowym wyłączamy Xy. Jako, że nie zawsze prawidłowo się chcą wyłączyć, lub od razu z powrotem startują, zrobimy to brutalnie
sudo killall gdm <--dla użytkowników GNOME sudo killall KDM <--dla użytkowników KDE sudo killall Xorg
Teraz sprawdzamy, czy nic nie zostało:
ps -A |grep gdm
ps -A |grep Xorg
Jeżeli nic nam nie zwróci, możemy przystąpić do instalacji. Jeżeli coś dostaniemy - sprawdzamy numer procesu (pierwsze numery po lewej) i killujemy:
sudo kill [numer procesu]
Instalacja sterownika
Przechodzimy do katalogu gdzie mamy sterownik i:
sudo sh NVIDIA-Linux-x86-173.14.05-pkg1.run
Dalej to pestka. Instalator zapyta czy akceptujemy umowę licencyjną, zainstaluje się, skompiluje moduł dla jądra i skonfiguruje iksy.

Teraz wystarczy zresetować komputer (sudo reboot) i cieszyć się pełną obsługą karty graficznej. Jeżeli mamy prawidłowo złożony komputer, to wiatraczek chłodzący kartę graficzną będzie się automatycznie spowalniał, jeżeli karta nie będzie rozgrzana.

środa, 18 czerwca 2008

Naczynia powiązane, czyli nie jest tak prosto jak miało być

To...każda historia ma swój początek. Ta się zaczyna ponad rok temu.

To właśnie wtedy pomyślałem, że czas na nowy komputer. Zebranie odpowiedniej kwoty zabrało mi niemalże rok. Pewnie, można kupić w Tesco kompa za 999zł. Można też i nie kupić i liczyć na liczydle.

Trzy tygodnie temu zamówiłem zestaw w jednej z bardziej znanych i cenionych warszawskich firm. Właściwie to jest raczej niewielka konkurencja, jeżeli chce się mieć pewność zakupu. Tą szczęśliwą firmą która mogła spełnić moje zachcianki była firma Format, a konkretniej filia mieszcząca się przy ulicy Brzeckiej (koło ronda Starzyńskiego, jadąc Jagielońską w stronę mostu Grota).

Wiedząc, że życie nie jest proste i potrafi dać ostro po zadzie, odpowiednio się przygotowałem. Pierwsza rzecz: dokładnie określić czego chcę. Tu chciałbym podziękować Scoblowi za przygotowanie dla mnie zestawu. Bardzo dziękuję.
Ważne jest nie tylko wiedzieć co się chce. Ważniejsze jest "co dokładnie się chce". Płyt głównych jest skolko godno a "panowie dadzą coś co pasuje" to nie jest dobre rozwiązanie. Ale ja wiedziałem. Konkretna płyta, konkretny chipset, konkretny producent. I mnóstwo problemów.
Ale dobra, na początek prezentacja tego co zakupiłem:

Mainboard: EVGA nForce 780i SLI Mainboard Premium [132-CK-NF78-A1] BOX
Procek: Intel Core2 Duo E8400 3,00GHz (S775) BOX
Grafika: GeForce 9600 GT EVGA 512MB HDTV & DVI (PCI-E) SSC
Dysk twardy: Seagate 500 GB Barracuda 7200.10 (16MB, ATA/100, zapis prostopadły)
RAM: PDP Patriot Dual LLK 2x 1GB DDR2 EPP 800MHz CL4
Obudowa: CoolerMaster Cavalier 3 Silver
Zasilacz do obudowy: Zasilacz do obudowy Chieftec (CFT-500A-12S) 500W
System: Microsoft Windows XP Professional PL SP2b OEM
Razem: 3165.01 zł
A teraz co poszło dobrze, a co źle.
Dobrze poszło to co się spodziewałem, że pójdzie źle, a źle poszło wszystko inne. Trudności spodziewałem się przy dostępności sprzętu, zwłaszcza zasilacza i obudowy. Spodziewałem się, że nie będzie się chciało sprzedawcy szukać i zamawiać tak skonfigurowanego kompa. I tu się zdziwiłem: siedział blisko 45 minut i przeszukiwał wszystkie magazyny i hurtownie aby znaleźć te konkretne podzespoły. I było wszystko poza dyskiem. Początkowo miało być 320gb, ba i to za dużo. Wcześniej miałem problem, żeby 40gb dysk zapchać. No, ale że trzysta dwudziestek nie było, dostałem 500, parę złotych drożej. Dalej wszystko już było. Wziąłem fakturę, zapłaciłem przelewem i...

Dupa. 4 dni po za mówieniu dzwonią do mnie z pytaniem "Nie działa dioda sygnalizująca pracę dysku twardego, co mamy zrobić? Montować czy reklamować?"
Oczywiście reklamować. I się zaczęło. Zanim przyszła druga (notabene, też uszkodzona) to się naczekałem dwa tygodnie. W tym czasie wszystkie płyty EVGA oparte o nForce 750i zniknęły z hurtowni. I znów Format się popisał. Zaproponowali 780i (ten z spisu) po kosztach. Tzn dopłaciłem tylko różnicę pomiędzy dwoma modelami minus marża.
W sumie na kompa czekałem 20 dni. Niemalże 3 tygodnie. Momentami już naprawdę mną rzucało. Nie wiedziałem, że to dopiero początek problemów...

W poniedziałek dostałem w końcu upragniony sprzęt. W sumie był już w piątek, ale przez weekend chodził na montowni z odpalonym 3dMarkiem. Tak na wszelki wypadek. Kolejny plus dla Formata. Przy odbiorze dostałem gratis Panda Antywirus 2007 z subskrypcją na rok i piankę do czyszczenia monitorów.

Prawdziwy jaaz zaczął się w domu, przy podłączaniu maszynki. Raz: kabel od monitora nie pasuje do żadnego gniazdka na płycie głównej. Dwa: kabel od drukarki nie pasuje...jak wyżej. Trzy: jest 8 podłączeń do karty dźwiękowej. Gdzie wytknąć głośniki? Cztery...ale o tym zaraz.
Kabel DVI od monitora szybko się znalazł w pudle z częściami zamiennymi. W końcu był w zestawie, kwestia zlokalizowania. Głośniki? Puści się jakieś MP3 i znajdzie pasujące gniazdko. Ale drukarka...to już problem. Przyznam, że drukareczka (HP Deskjet 640c) jest jednym z podstawowych elementów pracy dla mnie. No, ale że w czasach jej wydawania nikt na serio nie myślał o USB jako standardzie....Na szczęście blisko mam do sklepu z akcesoriami. Laptopy, myszki, klawiatury, płyty CD-RW i takie tam. Nieźle zaopatrzony. Wziąłem stary kabel LPT w dłoń i udałem się z nadzieją, że będą mieli odpowiednią przejściówkę...a przynajmniej z nadzieją że takie coś w ogóle istneje.
Sprzedawca dziwnie się na mnie spojrzał, kiedy wyjaśniłem o co mi chodzi. Jeszcze bardziej się skrzywił gdy zobaczył przyniesiony kabel. Już byłem pewien, że czeka mnie intensywne googlowanie w poszukiwaniu jakiegoś magicznego urządzenia, żeby połączyć drukarkę do komputera. Miałem jednak szczęście. Przejściówki nie było, ale znalazł się kabelek zastępczy. Z jednej strony LPT (do drukarki) z drugiej USB2.0. 26zł Piechotą nie chodzi, ale to i tak mniej niż nowa drukarka. Dodatkowo sprawiłem sobie nowe głośniczki, bo stare zużyły się lekko rzecz ujmując. 12 lat to dużo nawet jak na taki sprzęt.

No dobra, byłem w domu. Wszystko podłączone do skrzyneczki. Pierwsze uruchomienie systemu - o dziwo wszystko działa. Nadszedł czas na włożenie pudła na półkę w biurku. I tu zonk na maxa. Obudowa jest dokładnie 6mm za wysoka i się nie miejści. Myślałem, że mnie coś trafi. Oczywiście sam jestem sobie winien, w końcu nie sprawdziłem wymiarów. Założyłem, że skoro stary komputer pasuje to nowy też. Widać źle założyłem. Skończyło się na małej rewolucji. Poodłączałem wszystkie kable i ustawiłem kompa na biurku, obok monitora. Trochę dziko to wygląda...pewnie dlatego, że przyzwyczaiłem się do starego rozmieszczenia. Tym bardziej klapka od obudowy (zakrywa przedni panel) otwiera się w moją stronę i używanie CD jest z deka nie wygodne. Za to 2 porty USB zlokalizowane z przodu są w bardzo wygodniej pozycji.

Na tym się kończą cyrki z hardware. Jeżeli chodzi o systemy operacyjne...to nie jest źle. Na Oknach wszystkie stery mi poinstalowali, a Linusik sam wszystko skonfigurował. Tylko trochę jeezu było przy sterach do grafiki. Całe 20 minut się z tym męczyłem.
Jednakże opowieść o systemach operacyjnych to temat na kolejny wpis.

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Rzut oka na KDE

K Desktop Enviroment

Jako, że wymiana sprzętu zbliża się wielkimi krokami pomyślałem sobie, że można poszaleć na starym sprzęcie i zobaczyć co oferują inne środowiska graficzne.

Od KDE odstraszało mnie przede wszystkim brak kompatybilności z jedynym_słusznym środowiskiem graficznym* To znaczy, że to co sobie odpicowałem a GNOMEie nie będzie działać pod KDE, a drugi raz kombinować mi się nie chce.
No, ale skoro to miał być eksperyment, to można się poświęcić i te dwa dni posiedzieć na ustawieniach domyślnych. Takie założenie: sprawdzić jak dla osoby przywiązanej do GNOME'a będzie się sprawdzać środowisko K w wersji "out of box"

Instalacja
Bajecznie prosta.

sudo apt-get install kde
Z zależnościami do ściągnięcia było 211MB, co przy średnim transferze 360kb/s trwało mniej niż 10 minut. Potem tylko kwestia doinstalowania paczek językowych. Po instalacji ubyło trochę ponad pół giga z dysku. Liczba paczek: 308
Zdecydowałem się na KDE w wersji 3. Czytając na forach - mniej problemogenne, a ja nie mam czasu na zabawę.

Pierwsze uruchomienie
Na dzień dobry dostajemy do wypełnienia kreator z podstawowymi opcjami konfiguracji. Nie zagłębiając się, przeklikałem.
Jeżeli chodzi o środowisko pracy, to nawet nawet. Pulpit, paski narzędziowe, programy. Zachwyciło mnie centrum sterowania. Wszystko w jednym miejscu zamiast grzebania w plikach konfiguracyjnych

Konfiguracja
Ograniczyłem się jedynie do zmiany tapety i motywu systemowego. Patrząc na slash screen i procesy działające w tle to jest tego dużo za dużo. Jeżeli mam się zabawić na stałe to na pewno pójdzie sporo do kosza.
Biorąc pod uwagę, że działa jednocześnie sporo programów używających bibliotek GTK, to zużycie ramu jest masakryczne. To też będę musiał doszlifować.

Oprogramowanie
Na starcie dostajemy ogromną ilość softu. Jak dla mnie multum rzeczy zajmuje tylko przestrzeń dyskową. Ale taka rola środowiska graficznego - dostarczać narzędzia do każdej pracy.

Dla kogo?
Po pierwszym dniu - dla osób bezpośrednio przesiadających się z windowsa. Wszystko do wyklikania, pod ręką. Ba nawet styl systemu można ustawić na identyczny z windosowym. Chodź nazewnictwo programów może na początku wprawiać w osłupienie. Wszystko zaczyna się od literki K.

Co o tym myślę?
Jako środowisko graficzne bardzo dobre. Wszystko na swoim miejscu, pod ręką. Gdybym miał instalować dla kogoś nie ten-teges z linuxem, to pewnie bym polecił właśnie K. Ale mimo wszystko wolę GNOME'a. Moim skromnym zdaniem - większa elastyczność w użytkowaniu.



*oczywiście GNOME. Ale to napisałem w celach prowokacyjnych ;)

sobota, 14 czerwca 2008

Pięć rzeczy, których brakuje mi w Windowsie

Wiele pulpitów
Do surfowania po necia, przeglądania newsów czy pisania jakiś listów to nie jest potrzebne. Możliwość zdefiniowania dowolnej liczby pulpitów (obszarów roboczych) doceniłem w momencie jakiś większych robót. Wtedy liczba otwartych okien programów, katalogów, terminali, przeglądarek itp zaczyna przytłaczać. Pewnym rozwiązaniem jest dodawanie dodatkowych pasków narzędziowych i organizowanie jednakowych aplikacji w karty. Ale w pewnym momencie i to przestaje wystarczać.
Tutaj wkraczają dodatkowe pulpity. To nie żadne raj-waj, nowość czy coś. W Linuksowych środowiskach graficznych istnieje to od dawana i jest czymś oczywistym. Chodź sceptycznie do tego podchodziłem na początku, okazało się genialne przy pierwszej dużej pracy. W prosty sposób zorganizowałem na pierwszym pulpicie elementy pakietu biurowego z których w danym momencie korzystałem (kilka arkuszy kalkulacyjnych, oowriter i oodraw) a z poziomu drugiego wyszukiwałem informacje w internecie i korzystałem z zasobów lokalnych (przeglądanie plików, podgląd i tworzenie archiwów, edycja obrazków).
Upchnięcie tego wszystkiego na jednym pulpicie i jednocześnie wygodna praca są niemożliwe. Dodatkowo liczba pulpitów jest nieograniczona. Można je dodawać w lot. Potrzebuje dodatkowego obszaru? Trzy kliknięcia i już jest. Nie potrzebuje więcej? Myk i nie ma. Ten sposób organizacji pracy jest bardzo wydajny. łatwo przełączać się pomiędzy aplikacjami. W obrębie jednego obszaru to znane ALT+TAB, a pomiędzy obszarami roboczymi: CTRL+klawisze kursorów.
Generalnie pracuję na dwóch obszarach roboczych. Główny - standardowy. Dodatkowy - zajęty przez terminal. A miarę potrzeb naturalnie dodaję sobie dodatkowe. Chyba najwięcej na 4 pracowałem. Ale to rzadkość. Dwa/trzy w zupełności wystarczają. Ewentualnie dodatkowy na aplikacje które mają działać sobie w tle, a nie da się ich do tray'a wrzucić.

Terminal i BASH
Panie i panowie, proszę wstać. Król wchodzi.
Tak tak, bez "trybu tekstowego" to nie jest to samo. Mnóstwo rzeczy można wykonać szybciej przez konsolę. W dodatku nie musi być to "Czarne okno z białymi literami". Tak jak wszystko w Linuksie, tak i okno terminala można dowolnie modyfikować i konfigurować. Na pierwszy ogień idzie kremowe tło, czarne litery oraz jakiś fajny znak zachęty, np:

dwimenor [⌚ 13:14] ~ $
Oczywiście wygląd to nie wszystko. Liczy się funkcjonalność. Dzięki prostemu językowi skryptowemu jakim jest BASH można w prosty sposób zautomatyzować codzienne pracę. Pierwszą rzeczą jaką sobie zautomatyzowałem były codzienne aktualizacje systemu. Biorąc pod uwagę, że Update Manager na moim złomie dojść topornie pracował, wyłączyłem go i zastąpiłem prostym wpisem w ~/.bashrc
update () {
sudo apt-get update;
sudo apt-get -y upgrade;
}
W ten sposób, gdzie bym nie był zawsze mogę wykonać aktualizację systemu przez wpisanie update. Jeżeli będą jakieś błędy - zatrzyma się i nie rozwali całego systemu...jak to prezentowałem parę wpisów temu ;)

Oczywiście Windows też ma swoją "konsolę" i język skryptowe. Chyba to nazwali PowerShell. Ale to nie dla mnie. Wystarczyło mi, że widziałem kilka prostych przykładów skryptów żeby się zniechęcić

Repozytoria
Co to jest repozytorium? Generalnie to miejsce skąd pochodzą paczki z programami. Nie tylko sam program, ale też biblioteki potrzebne do uruchomienia, wtyczki itp. Repozytoria to najczęściej potężne serwery udostępniane przez społeczność opensource. Każdy może z nich korzystać, wystarczy połączenie z internetem. Naturalnie do naszej listy repozytoriów może dodać też oddzielną partycję na dysku, płytę dvd czy inne nośniki.
Co jest w tym takiego genialnego? Otóż załóżmy że szukamy jakiegoś programu. Google? wortale z oprogramowaniem? To dla windowsiarzy dobre.
Aby korzystać z repozytoriów, używa się najczęściej menadżerów pakietów. Uruchamiamy taki menadżer (to program z interfacem graficznym!) i sobie przeszukujemy jak na google. Przeszukujemy po nazwach (prawda, że istnieje spora szansa iż program do przeglądania pdfów będzie miał w nazwie frazę "pdf"?), autorach, wersjach opisach i czym chcemy. Znaleźliśmy? No to instalujemy. Dwa kliknięcia i już.
Repozytoriów jest sporo, ale menadżer pakietów pobiera dane jednocześnie z wszystkich które ustawimy w systemie. Nie trzeba więc latać po dziesiątkach portali z oprogramowaniem. Stan repozytoriów (co, jaka wersja, opis itp cechy programu) są zapisywane lokalnie na komputerze i co jakiś czas (w Ubuntu co jeden dzień) aktualizowane.
Dzięki takiej budowie systemu zarządzania oprogramowaniem mamy ogromne korzyści:
1. Szybkość. Przeglądanie i przeszukiwanie wszystkich źródeł oprogramowania w jednym miejscu
2. Szybkość. Repozytoria oprogramowania to bardzo wydajne serwery na dobrych łączach. Rzadko zdarza się, żebym ściągał wolniej niż 350kb/s chodź i to uważam że jest za wolno. Obstawiam winę starej karty sieciowej
3. Dostępność. Korzystnie z repozytoriów jest darmowe. Nie ma ograniczeń. Nie trzeba mieć nawet menadżera pakietów, ba nie trzeba mieć Linuksa żeby z nich korzystać.
4. Bezpieczeństwo. Wszystko jest podpisywane kluczami publicznymi. Nawet jeżeli nastąpi podmiana pliku w repozytorium (co się zdarzało w przeszłości) to nie dojdzie do infekcji maszyn z względu na to, że nowy plik nie będzie miał stosownego klucza.
5. Aktualność. W systemach user-friendly (Ubuntu, Mandriva) jesteśmy automatycznie informowani o nowych wersjach programów. Przy synchronizacji stanu repozytoriów z naszą bazą danych odpowiednie programy sprawdzają wersję paczek i wyświetlają stosowne informacje. Coś jak Windows-Update, tyle że nie będzie działać wbrew naszej woli, nie pobierze czego nie chcemy ani nie zresetuje komputera bez naszym chęcią.
6. I w końcu: Mnogość. W repozytoriach jest skolko-godno oprogramowania wszelkiej maści. Można też dodawać inne, mniej znane lub korzystać z oficjalnej listy dla naszej dystrybucji. W chwili obecnej w Ubuntowych repo jest blisko 25 tysięcy (!!) paczek z oprogramowaniem.

Co można jeszcze zaliczyć na plus? Cóż, z poziomu repozytorium można ściągnąć kod źródłowy oprogramowania i samodzielnie je skompilować (ale nie wszystkie repo to oferują). Ponadto repozytoria zawierają wszystkie wcześniejsze wersje oprogramowania. Jeżeli nowsza wersja z jakiś przyczyn nie działa, można użyć wersji wcześniejszych.

Wersja dla osób które jeszcze nie zrozumiały:
Wyobraź sobie program, który ma ustawione trzy strony:
www.download.net.pl
www.dobreprogramy.pl
download.chip.pl
Teraz, gdy chcemy zainstalować program X, w naszym programie nakazujemy jego instalację. Nasz program (menadżer pakietów) zadba o resztę: przeszuka stan wszystkich trzech wortali i wybierze ten na którym jest najnowsza wersja poszukiwanego programu.
Dodatkowo sprawdzi czy nie brakuje nam czegoś. Powiedzmy, że chcemy instalować najnowsze stery do karty graficznej. Wymagają one jakiegoś dodatkowego komponentu..jakiejś biblioteki systemowej, specjalnego instalatora...czegokolwiek. Nasz menadżer pakietów wyświetli monit o potrzebie zainstalowania tychże dodatków. Naturalnie poprosi o zgodę. Kiedy uzyska ją, pobierze wszystkie komponenty i je zainstaluje. W dodatku bez tego uciążliwego przekikowywania się przez instalator.

Sposób konfigurowania
Tu się rozbijają dwie rzeczy. Po pierwsze, żeby coś w Oknach zmienić najczęściej trzeba instalować osobny program. Każdy osobny program to zajęte miejsce na dysku, a przede wszystkim dodatkowe wpisy w rejestrze. Rozrastający się rejestr jest jedną z głównych przyczyn spowalniania systemu po pewnym czasie.
Po drugie - budowa samego rejestru. Jeżeli chodzi o standardowe klucze to nigdzie nie ma do tego porządnej dokumentacji. Oczywiście są opisy różnych kluczy, ale brakuje mi zbiorczego opisu wszystkich. Czegoś na zasadzie opisu klucz konfiguracji firefoxa
Nie zapominajmy też, że rejestr jest plikiem binarnym. To znaczy, że w momencie jego uszkodzenia nie ma możliwości poprawienia wadliwych wpisów. Można skorzystać z kopii zapasowych, ale w wielu przypadkach uszkodzenie rejestru uniemożliwia uruchomienie systemu a co za tym idzie - wykonania naprawy.
W systemach unixowych konfiguracja jest przechowywana w dwuch kataloagach.
/etc - główny katalog. Coś jak rejestr systemu windows, ale wszystko jest zwykłymi plikami
/home/user Pliki w katalogu domowym użytkownika (najczęściej ukryte, zeby nie przeszkadzały). Jeżeli urzytkownik uruchamia program, to najpierw sprawdzana jest konfiguracja własna a dopiero potem (w przypadku jej braku, uszkoadzenia, lub nie zdefiniowania niektórych wartości) jest sprawdzana wersja systemowa w katalogu /etc. W ten sposób preferencje własne mają pierszeństwo nad ustawieniami globalnymi.
Jeżeli jeden plik...ba nawet spora ich liczba się uszkodzi albo zniknie ciągle istneje możliwość poprawienia tego stanu rzeczy poprzez ręczne naprawienie.
Jeżeli nasza dystrybucja ma livecd, można uruchomić komputer z tej płytki i ręcznie naprawić uszkodzenia. Na przykład nadpisując uszkodzone pliki tymi z livecd. Może mało eleganckie, ale system ma sporą szansę się podnieść.

Żeby było jasne - mnie nie obchodzi czy konfiguracja to /etc czy rejestr systemowy. W windowsie brakuje mi możliwoście samodzielnego grzebania. Brakuje mi dokumentacji opisującej całość. Brakuje mi możliwości naprawienia, bez konieczności instalowania ponownie systemu.

Administrator z prawdziwego zdażenia
Niby jest konto administratora, ale to nie to. Używając go jakoś tak czułem, że nie jestem panem systemu. Że nie mogę wszystkiego. Że system, widząc że jestem adminem ciągle zachowuje się jakby nie dowierzał moim umiejętnością. Tak jakby zmieniała się tylko etykietka przy moim imieniu.