poniedziałek, 31 marca 2008

W poszukiwaniu Chucka Norrisa

Najlepiej zacząć od własnego podwórka. Może trochę naiwnie, ale zapytajmy, gdzie jest Chuck Norris:

dwimenor@dwibuntu:~$ whereis "Chuck Norris"
Chuck Norris:
No cóż, może inaczej:
dwimenor@dwibuntu:$ find "Chuck Norris"
find: Chuck Norris: No such file or directory
Znaleźć się nie udało, no to spróbujmy zlokalizować. Zaczniemy od stworzenia bazy danych o wszystkich obiektach w systemie
dwimenor@dwibuntu:~$ sudo slocate -u
A teraz przeszukamy bazę danych:
dwimenor@dwibuntu:~$ locate "Chuck Norris"
Tu też nic. Znaczy, że w systemie go nie ma. Trzeba ruszyć na podbój internetu. Jeżeli coś może go zlokalizować, to tylko wielki Google.
Google: zlokalizuj Chucka Norrisa
To już jakiś trop. Spróbuję grzeczniej
Google: gdzie jest Chuck Norris
W końcu to, czego szukałem.

Podejście do linuxa

Chce czy nie chce, mieszkam jeszcze z rodzicami. Oni, czy chcieli czy nie chcieli musieli przywyknąć do pingwina na pokładzie domowego komputera. Zaskoczyło mnie jednak pewne zajście. Zostawiwszy komputer z wyłączonymi X'ami dosyć szybko zostałem zawołany "by naprawić". Na pytanie "a co by było, jakby mnie nie było" dostałem jakże filozoficzną odpowiedź: "po resecie na pewno by działało"....i racja - bo by zadziałało.

W tym momencie tak sobie pomyślałem, tak sobie poprzypominałem jak rodzice użytkują komputer i wyciągnąłem parę wniosków. Mianowicie - nieważne pod jakim systemem aktualnie pracuje się, to z punktu widzenia użytkownika biurkowego nie ma znaczenia co to za system jest. Linux? Niech będzie linux. Myszka działa tak jak powinna, wszystko ma oprawę graficzną, nie trzeba żadnych magicznych poleceń wydawać, krzyżyk zamykania okna jest na spodziewanym miejscu, a "word" też sprawdza pisownię. Tylko ikonka internetu jest jakaś taka bardziej pomarańczowa.

VSTS2k8TFS & PPPMSzRP

Myślałem, że polityka Microsoftu dotycząca licencjonowania produktów jest skomplikowana. Pewna osoba tłumacząc mi filizofię kremów do skóry wyprowadziła mnie z błędu

(c)Dwimenor
Buszując po google pod zapytaniem Microsoft+inne słowa, trafiłem na coś co się nazywa Microsoft Visual Studio Team System 2008 Team Fundation Server". W skrucie MS VSTS2k8TFS.
Zawsze mnie ciekawiło co kieruje ludźmi którzy nadają nazwy typu. Chodzi tu chyba o coś w stylu "nazwa produktu dokładnie opisując go samego". Nie wiem jak dla innych, ale dla mnie to przypomina nadawanie mleku nazwy opakowaniowej "Pasteryzowany Produkt Przemiany Materii Ssaków z Rodziny Przeżuwaczy" PPPMSzRP.
Pewnie zaraz ktoś mi przyśle rozszyfrowane akronimy KDE czy GNOME. Ale tu trzeba zauważyć, że te akronimy same w sobie są ciekawe, wpadają w ucho i są łatwe do zapamiętania.
Żeby nie odbiegać za daleko, mamy:
Microsoft Windows Vista Starter
Microsoft Windows Vista Home Basic
Microsoft Windows Vista Home Premium
Microsoft Windows Vista Buisness
Microsoft Windows Vista Ultimate
Microsoft Windows Vista Enterprice
A ktoś kiedyś powiedział, że linux ma za dużo dystrybucji, że za bardzo się rozdrabnia. Cóż, z Visty Starter nie zrobisz wersji Ultimate, nie postawisz na niej serwera www, nie zrobisz domowego centrum rozrywkowego ani miliona innych rzeczy. To się nazywa marketing. Gdybym w CV nowego kandydata zobaczył, że pracował w dziale Public Relations lub Marketingu w Microsoft to szybko by znalazł u mnie zatrudnienie*.

W systemach z pod znaku pingwina sprawy mają się trochę inaczej. Nieważne jakiej dystrybucji używasz** to i tak możesz się cieszyć wszystkim co Linux ma do zaoferowania. Może nie od początku...kwestia do instalowania. Chcesz multimedialne, trójwymiarowe, odbajerzone środowisko desktopowe a'la Areo Glass? Masz już system desktopowy a chcesz postawić serwer www? Nie musisz bulić na "inne windozy", wszystko masz w jednym. Albo wybierzesz odpowiednią dystrybucję, albo po prostu dograsz do swojej ulubionej odpowiednie pakiety/paczki/binaria/skompilujesz samodzielnie. W dobie powszechnego dostępu do internetu oraz milionów ludzi nieodpłatnie udzielających pomocy na forach to naprawdę żaden problem.
To się nazywa ergonomia.


*Za to programisty albo gościa z tech support to na pewno nie.
**...i tak kończysz na Debianie, jak mówi stare przysłowie ludowe. Ja jeszcze się nie skończyłem.

czwartek, 27 marca 2008

Press any key

Znacie ten dowcip o windowsie "nie wykryto klawiatury, wciśnij esc aby kontynuować". Zobaczmy, jak to wygląda od strony programistycznej. Programista X pisze systemowy sterownik klawiatury - w przypadku nie wykrycia tejże wysyła sygnał do kernela "brak klawiatury". Jako, że to nie jest krytyczny wyjątek, możliwe jest wznowienie uruchamiania systemu z pominięciem obsługi klawiatury, jednak najpierw wyświetla stosowny komunikat i czeka na reakcję użytkownika. Konkretniej, czeka na wciśnięcie domyślnego klawisza wznowienia uruchamiania systemu. Tablica domyślnych klawiszy jest dziełem Programisty Y. *

Tym oto wstępem chciałem przejść do zagadnienia domyślnych klawiszy. Jak świat długi i szeroki, a systemy dobre i windows, większa część kombinacji klawiszy pozostaje ta sama. Mawiają, że przyzwyczajenie matką pomyłek. Przekonałem się o tym pewnego razu przy obsłudze pewnych aplikacji która to standardowe ustawienia miała za nic. Generalnie wynalazków pokroju Emacs czy Vi nie używam (jeżeli już, to nano), ale czasem trafię coś bardziej w moim guście, ale z "zrąbanym sterowaniem". Na pewno osoba projektująca interface miała świetny pomysł zrewolucjonizowania domyślnej obsługi, ale czasem pomysłowość nie znam granic. Dlaczego, aż dlaczego ktoś wpadł na pomysł, żeby ctrl+f przełączało na fullscreen zamiast uruchomić szybką wyszukiwarkę? W dobie, kiedy oprogramowanie o zasięgu światowym projektuje się w wieloosobowych zespołach zawsze znajdzie się ktoś o zdrowym rozsądku i nakieruje "niepokornego", ale co z mniejszymi aplikacjami będącymi działem jednej, góra dwóch osób? Absurdy gonią absurdy. Ctrl+z zamyka program zamiast cofnąć ostatnią operację, ctrl+a nie zaznacza całego obszaru.

I tak ni w pięć ni w dziesięć, nagle i znienacka kończę ten wpis, pisany pod wpływem frustracji na pewien program, a którego nazwę litościwie pominę.

*Wiem, że to nie do końca tak to działa, ale obrazuje sytuację.

środa, 26 marca 2008

Złote myśli IV

Wszystko jest możliwe, tylko trzasnąć dzwiami obrotowymi się nie da

(c)Dwimenor
Od wielu lat to moja dewiza. Oczywiście, kiedy ktoś zaczyna kombinować, trzeba dodać "ale niekoniecznie wykonalne"

wtorek, 25 marca 2008

Liczenie binarne na palcach

Abstrakcja? Niedorzeczne? A jednak przydatne, tylko trzeba przywyknąć.

Zacznijmy od tego, czym jest system binarny. Będzie to wielki skrót, a raczej przypomnienie. Dla dociekliwych polecam google.
Binarny system numeryczny składa się tylko z dwóch cyfr: "0" i "1". Ich kombinacje tworzą zapis binarny danej cyfry w systemie dziesiętnym, a więc:
0
1
10
11
100
101
110
111
1000 - cyfra 8
1001
1010
1011
1100
1101
1110
1111 - liczba 15
Jeżeli jeszcze nie łapiesz o co chodzi, zacznij śledzić od cyfry 8 do cyfry 15.

Teraz przejdziemy do liczenia na palcach. Reguła jest bardzo prosta: palec wyprostowany to jeden. Zgięty to 0. Zaczynamy od małego palca lewej dłoni i idziemy w stronę prawą.
Zasadniczą kwestią jest odczyt naszych wyliczeń, jednak i na to jest prosta metoda. Przyporządkujemy kolejne liczby palcom na dłoni w następujący sposób
Lewa ręka:
Mały paluszek: 1
Serdeczny: 2
Środkowy: 4
Wskazujący: 8
Kciuk: 16
Jeżeli liczymy na dwie dłonie, to kolejno dla prawej:
Kciuk: 32
Wskazujący: 64
Środkowy: 128
Serdeczny: 256
Mały: 512

Kiedy mamy już na dłoniach nasze zera i jedynki, wystarczy zsumować liczby przypisane palcom wyprostowanym, aby otrzymać liczbę w systemie dziesiętnym.

Teraz dochodzimy do meritum całej sprawy: po co? Odpowiedź jasna: bo się da. Ale i nie tylko. Może nie jest to system bardzo wygodny w użyciu (niektóre kombinacje palców ciężko uzyskać bez podpierania o drugą rękę) ale za to bardzo "pojemny". Na jednej dłoni można policzyć do 31 (11111), na dwóch już do 1023 (1111111111). Nikt już nie powie ci w twarz "twoje zalety można policzyć na palcach jednej ręki", bo może zostać to odczytane jako komplement. W końcu 31 zalet to nie tak mało. No i zawsze możesz komuś przygadać:
"Umiesz liczyć binarnie na palcach? No to wysyłam ci 4!"

(c) Pitr, Userfriendly

poniedziałek, 24 marca 2008

Zasada są po to aby je łamać.

Dzieląc universum z pewnymi osobami uodporniłem się na niektóre przejawy debilizmu

(c) Dwimenor

Czy to święta, czy to długi weekend, na zakończenie serwowane są nam informacje ilu to pijanych kierowców złapano. Zgodnie z informacjami Telexpresu w tym roku liczba ta przekroczyła tysiąc osób. Czym jest siadanie za kółkiem po spożyciu alkoholu nie muszę tłumaczyć. C
Mimo wszystko po tych paru kielichach kierowca jest świadomy tego co robi (wbrew temu co potem mogliby prawnicy gadać na rozprawie). Skąd bierze się przeświadczenie, że uda się, że jest takim świetnym kierowcą, że te 2 kielichy nie przeszkodzą w jeździe? Bo raz się udało? Nie wiem, co kieruje takimi osobami, ale jeżeli jeden z Was to teraz czyta, to niech doczyta do końca ten wpis.
Ktoś kiedyś złośliwie powiedział, że prawa są po to, żeby chronić ludzi przed nimi samymi. Ja rozwijam tą myśl nieco dalej. Prawa są po to, żeby chronić innych przed tobą. "Prowadzenie pojazdów po spożyciu alkoholu jest zabronione" - tu wcale nie chodzi o twoje bezpieczeństwo. To prawo ustalono po to, żeby chronić innych, rozsądnych ludzi przed skutkami twojego błędu.
Tak naprawdę nikogo nie obchodzi los pijaka, który spowodował wypadek. Jeżeli przeżył, znakomita większość ludzi nie będzie go żałować. Ba, wielu pomyśl iż lepiej by było aby odszedł z tego ziemskiego padołu. Jeżeli rozbił się o drzewo, to co najwyżej żałują dzieci które osierocił, męża/żonę którego/którą zostawił/a. To naprawdę przykre, jeżeli zwyczajni ludzie muszą cierpieć z powodu błędów innych. Błędów, których można było łatwo uniknąć.

sobota, 22 marca 2008

Zdrowe myśli

Z okazji świąt Wielkiejnocy, Dwimenor życzy wszystkim którzy to czytają zdrowia i pogody ducha.

Dzieci MMO

Jednym z podstawowych powodów dla których zrezygnowałem z gry w Tibie było podejście graczy do innych graczy. I nie mówię tu tylko o tak zwanych polaczkach, ale generalnie o znacznej większości "playerów".
Myślałem, że to sama gra przyciąga tego typu ludzi. Bądź co bądź nieskomplikowany system rozwoju postaci, prosta mechanika gry oraz brak jakichkolwiek zabezpieczeń przeciwko botowaniu w połączeniu z nieskutecznym systemem Mistrzów Gry* wręcz sprzyja napływowi osób które wolą zabawiać się w hack'n'slash niż głowić się nad buildem swojej postaci. Generalnie nie da się popsuć swojego avatara - zbyt niskie umiejętności zawsze można wytrenować, a z powodu małej ilości umiejętności nie ma problemu z przekwalifikowaniem. Świadom jestem, że w każdej multikulturowej społeczności prędzej czy później (zwykle prędzej) wybuchną spory. Nie mam nic przeciwko załatwianiu takich spraw w systemie pvp, ba wręcz przeciwnie, zawsze byłem zwolennikiem teorii jakoby walka online z innymi ludźmi pozwala w znacznym stopniu się odstresować. Należy położyć nacisk na słowo online. Oczywiście wypadki przenoszenia wirtualnych konfliktów do świata rzeczywistego zdarzają się, ale to margines. Generalnie rzecz biorąc odległość stanowi barierę nie do przebicia.
Co mnie przez ostatnie 3 lata niepokoiło, to stopniowe przenoszenie wirtualnych konfliktów do strefy emocjonalnej. Wyrazem tego są te wszystkie komentarze, przy których autocenzura zaczyna dostawać czkawki. Punktem zapalnym są tematy wojen gildyjnych, czyli mniej lub bardziej zorganizowanych, wirtualnych armii. Wiadomo - w kupie siła. Niestety, jak fora długie i szerokie taka tematyka powoduje jedynie dodatkową pracę dla moderatorów. Bywały tematy, gdzie na 250 kolejnych postów mogłem z czystym sumieniem wystawić około 200 banów.
W takich oto miejscach rodzą się negatywne uczucia. Obie strony, często bez konsultacji z liderami w sprawach Public Relations, obrzucają się mięsem. W dodatku bez żadnej konkretnej przyczyny, od tak dla wprawy. Żadnych argumentów, żadnych statystyk wojny. Tylko "****" i "*******".
Inną sprawę stanowi podejście graczy do graczy "elytarnych". Kontynuując poprzednią filozofię, każdy kto jest lepszy od mnie na pewno ma coś na sumieniu. Kupował kasę na allegro, botuje całymi nocami albo tą postacią gra xx+1 ludzi. To typowe, najbardziej popularne zarzuty, w dodatku nie poparte żadną argumentacją.
Przykłady przenoszenia wirtualnego świata do strefy uczyć można by mnożyć w nieskończoność, ale nie w tym sens.

Do wczoraj myślałem, że taki stan rzeczy ma się tylko do Tibii. W mej pamięci były wspomnienia GunZ: The Duel, gdzie akurat obiektem wyzwisk byli gracze nie stosujący tak zwanego "K-style". Prosty do opanowanie, diabelnie skuteczny....cóż, dlatego właśnie tak popularny. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu każdy kto go nie stosował zaraz był wyzywany. Albo od noobuf nieumiejących grać, albo od cheaterów, kiedy okazywało się iż ten "cheater" stoi najwyżej w punktacji i nie może go tknąć. No bo jak mogłoby być inaczej: Jeżeli używam uber1337pro k-styla a mnie zabija, to na pewno cheatuje.
Ale to był GunZ...dojść specyficzna i wąska społeczność...**no i taka gra.

Moje podejście zmieniło się wczoraj. Akurat sobie przeglądałem klipy na youtube, pod zapytaniem "The Burning Crusade". Nie, żebym grał w WoW'a***, po prostu ciekawił mnie gameplay. Po którymś z kolei filmie zaczęłom czytać komentarze. I jakoś tak swojsko się zrobiło. Wulgarne docinki, wyzywanie, bezpodstawne oskarżenia. Dalej poszły badania nad innymi popularnymi MMO.
Całych badań nie będę streszczał z jednego powodu: Wszystkie przemyślenia oraz wnioski można znaleźć w pierwszych akapitach tego wpisu. Co odróżnia TIbię od innych MMO na tym polu, to miejsce zgrupowań społeczności. W przypadku Tibii są to 3-4 naprawdę duże fora oraz dwie gazetki newsowe. Przez to wieści dosyć szybko się rozchodzą.
Społeczność innych dużych (200k stałych graczy) oraz bardzo dużych (miliony) jest bardziej rozbita. Mnogość serverów (realmów) sprawia, że sprawy aż tak szybko nie docierają do wszystkich. Jeżeli na jednym świecie gra kilkaset tysięcy graczy, to cóż ich obchodzą problemy kilkudziesięciu. W Tibii, gdzie serwer ma pojemność niecałego tysiąca, każda większa wojna dość szybko zaczyna wpływać na wszystkich.
Nie, żebym usprawiedliwiał tu Tibię czy coś. Nie ma co tu winić gry, czy gatunku MMO o szerzenie nienawiści i złych emocji. Generalnie po sprawdzeniu wieku tych "krzykaczy" nie zdziwiłem się widząc albo brak danych, albo liczby poniżej 15. Tacy młodzi ludzie, mając dostęp do internetu i gier dają wyraz swoich uczuć w (bądź co bądź nie do końca) słusznym przeświadczeniu o anonimowości ich wypowiedzi. Moim zdaniem, brakuje tu dobrej woli rodziców w wychowaniu swoich pociech. Nie twierdzę, że powinni stać nad nimi i komentować poczynania. Potrzebne jest wychowanie w dziedzinie zachowania w społeczeństwie. nieważne jakim. W gruncie rzeczy z praktycznego punktu widzenia społeczeństwo graczy nie różni się zbytnio od innych. Tak samo powinny obowiązywać reguły dobrego wychowania, szczególnie w zakresie doboru słownictwa i kultury osobistej. A i parę słów o asertywności by się przydało. Ale skoro rodzice wolą posadzić dziecko przed komputerem, zdać się na szkołę i Kościół w zakresie wychowania to trudno się spodziewać efektów.

Podsumowując, nie uważam gier MMO za przyczynę szerzenia się złych emocji wśród graczy i młodych ludzi. Przestałem też uważać, że tylko tibijczycy są w jakimś stopniu sfiksowani. Przyznam, że trochę mi ulżyło.

*Nie, żebym miał coś przeciwko GMowm. Sami z siebie nie źle się sprawują. Mam tu na myśli ich ilość, ograniczenia nadawane przez Cipsoft oraz przestarzały i niesamowicie zawodny system raportów.
**Ktoś kiedyś powiedział, że osobie która wymyśliła trój-kropek powinni dać Nobla. Zgadzam się.
***Raz, to kwestie finansowe. Dwa, to sześcioletni komputer który posiadam.

piątek, 21 marca 2008

Psychologia kolejki

Co święta to samo - w sklepach i na bazarach kolejka jak okiem sięgnąć. Stojąc w jednej z nich (a potem drugiej, trzeciej...) naszło mnie parę myśli.

Na początku zauważyłem, że niektóre kolejki posuwają się szybciej od innych. Oczywiście liczba sprzedawców na danym stoisku ma znaczenie, ale co dalej zauważyłem nie jest główny czynnik. Jak to wygląda w praktyce? Otóż osoby kupujące w sklepie mięsnym dokładnie wiedzą co chcą. Pół kurczaka, kilo mielonego, jakaś konserwa i już ich nie ma. Tak samo w warzywniaku.
Drugą skrajnością jest cukiernia. Przychodzą tacy niezdecydowani..."może pół makowca, może 20 deko serniczka, może....a czy ten drożdżowy to dobry jest?"
Pomijając absurdalność ostatniego pytania, dochodzę do wniosku że klienci cukierni nie do końca wiedzą czego chcą. Ale nie tylko oni. Coś podobnego zauważyłem w innym sklepie, sprzedającym wędliny itp. Gdzie tu wspólny mianownik? Zdaje mi się, że chodzi o ilość dostępnego towaru. Jeżeli wziąć pod uwagę wiek kupujących (zdecydowanie 50+) można by postawić teorię, jakby podświadomie pamiętali czasy gdy w sklepach nic nie było. W rezultacie taka mnogość wyboru budzi jakby niepokój.
Dziwna teoria...ale cóż tu począć. W czasie czterech godzin stania zdążyłem odwiedzić 5 sklepów, a resztę to stanie w kolejkach, najczęściej z śniegiem padającym prosto w twarz i lodowatym wiatrem wiewającym się za kołnierz. Czyż to nie piękny czas na przemyślenia na filozofią kolejki?

A potem ludzie zastanawiają się, skąd takie bzdury wygadują w telewizji. To już wiecie: autor najwidoczniej za długo stał w kolejce :)

czwartek, 20 marca 2008

Avatar

Kiedyś ktoś mnie zapytał "Gdybyś brał udział w sesji RPG, to jak byś opisał swoją postać?", czy jakoś tak. Ogólnie dyskusja była na temat poczucia RPG u graczy pewnego MMO o nazwie Tibia. Następne parę dni upłynęło mi pod znakiem usystematyzowania swojej wiedzy o swoim avatarze, moich własnych preferencjach i upodobaniach. Z tego wszystkiego wyszedł opis quasi RPG, bardziej skupiłem się na technicznej stronie postaci. Całość jest kilkakrotnie dłuższa, obejmuje dokładny opis każdej umiejętności (tu zamieszczam tylko jedną, najciekawszą i najbardziej przydatną) oraz listę znanych czarów (dojść długa tabelka, obejmująca też modyfikacje).


Jak widać, mój avatar jest człowiekiem w wieku około 25 lat. Nie wyróżnia się jakoś specjalnie z pośród tłumu heroic fantasty. Gdyby umiejscowić go w jakimś mmo, większość graczy pewnie by uznała iż to kolejny NPC. Reprezentuję klasę wojownik-mag. Nie,to nie jest warlock (czarnoksiężnik) albo jakiś inny mageknight. Postać awansuje równolegle w obu klasach uwzględniając wszystkie wady i zalety takiego połączenia. Wady to przede wszystkim niemożliwość równoczesnego używania zbroi/tarczy i skutecznego rzucania zaklęć. Ale to nie problem. Specjalizacją klasy maga jest szkoła odrzucenia, czyli wszelkiej maści zaklęcia i czary ochronne (tarcze, magiczne pancerze, deflektory), manipulacja rzuconymi zaklęciami i czarami (metamagia) oraz rozpraszanie magii.
Należy zwrócić tu uwagę, że do szkoły odrzucenia nie należą tak zwane (przez graczy mmo) buffy i debuffy. To już przeważnie nekromancja lub zaczarowanie/zauroczenie.
Zaletą posiadania klasy wojownika jest zapewne posiadanie względnie dużej ilości punktów życia oraz zaawansowana specjalizacja w broni. Używam trzech głównych typów: kij (broń podstawowa, a także wspomagająca rzucanie czarów - magiczny katalizator), szabla (broń drugorzędna, na poważniejsze sprawy) oraz długi miecz.

To, co odróżnia wojownika-maga od innych klas to dynamiczne łączenie obu umiejętności w walce a nie jakby się wydawało - korzystanie z nich na zmianę. Przykład? Nasycenie szabli czarem rozproszenia magii, w celu ustabilizowania jego struktury i zadania ciosu magicznie chronionemu przeciwnikowi. Tak naprędce umagiczniona broń potrafi przebić większość typowych zaklęć obronnych a następnie zadań cios.
Jeżeli chodzi o magię strikte bojową (ogniste kule, magiczne pociski) to staram się ją ograniczać w "buildzie" do minimum. Telekineza nigdy mnie nie interesowała, telepatia (ogłuszacze itp) tym bardziej. Do magii ognia mam swoistą apatię, po prostu wolę jak jest nieco chłodniej niż jak jest nieco cieplej. Z tegoż to powodu domeną mojej postaci w magi żywiołów jest wiatr i woda. Oczywiście wiąże się z tym quasi żywioł lodu i chłodu. Możliwość samodzielnego schłodzenia herbaty, albo dodania kilku kostek lodu do drinka jest naprawdę przydatna.
Oczywiście, nie ogranicza się to tylko do takich sztuczek. Jednotonowa śnieżno-lodowa piguła ma całkiem niezłe właściwości burzące, nie gorsze od pocisku z katapulty.

Ciekawą umiejętnością, niezwykle przydatną w szybkim przemieszczaniu się jest coś, co nazwałem "Migoczącym Krokiem" (Blink Step). Nazwa wywodzi się stąd, że w miejscu gdzie przed chwilą się stało przez kilkanaście milisekund unosi się obraz osoby która wykonała skok, stopniowo rozwiewający się. Z pewnej odległości wygląda jak kiepskiej jakości hologram.
Migoczący krok pozwala teleportować się w linii prostej w zasięgu 30-35 metrów, co wystarcza aby "przeskoczyć" nawet szeroką rzekę, Jest dojść męczącą czynnością, w dodatku wymagającą niesamowitej uwagi w ocenie odległości. Wyobraź sobie, że zaczynasz krok w jednym miejscu a kończysz go w drugim, oddalonym o 20 metrów. Jeżeli na 15 metrze stoi drzewo, to "wyrzuci" cię przed nim. Pół biedy jeżeli to był powolny krok, głowa nie powinna długo boleć po spotkaniu z korą. Gorzej jak się biegło - wtedy można naprawdę mocno przysolić w pień i odpłynąć w objęcia Morfeusza.

Czymże byłby wysokopoziomowy avatar bez legendarnego wręcz ekwipunku? Cóż, do tego typu rzeczy mam podejście dojść sceptyczne. Pewnie - potęga niektórych z przedmiotów mogłaby zatrząść światem(i to nie jednym), ale noszenie czegoś takiego to katorga. Każdy się na ciebie gapi, świeci się to jak tysiąc błyskawic, a jak trzeba szybko zdjąć zbroję i udać się za potrzebą to mogą być pewne problemy natury technicznej. Starożytni magowie na pewno mieli wielką moc i pomysłowość, ale chyba nie do końca przewidzieli wszystkie możliwe sytuacje w których może znaleźć się posiadacz.
Pierwszym magicznym przedmiotem jaki dodałem do standardowego ekwipunku jest ten płaszcz. W prawy rękaw jest wszyty miniaturowy puklerz z łusek brązowego smoka. Bardzo poręczne i w dodatku fantastycznie katalizuje zaklęcie tarczy. Wręcz można ustawić kilka na zapas z kilkugodzinnym wyprzedzeniem i aktywować w razie potrzeby. Drugą cechą płaszcza są niezliczone kieszenie od wewnętrznej strony. Zaklęte, a jakże. Praktycznie działa to tak, że to co zostanie włożone, zostaje jednocześnie załączone na przedsionku innego wymiaru. Nie czuje się masy ani rozmiaru przedmiotów. Można schować szablę lub coś podobnej wielkości i w ogóle nie czuć że tam jest. Jedynym ograniczeniem jest sumaryczna masa przedmiotów z wszystkich kieszeni: 20 kilogramów.
Czarodziejska laska to nic innego niż obrobiona i zaimpregnowana gałąź pewnego szczególnego drzewa. Samo z siebie nie ma właściwości magicznych ale z to bardzo dobrze się nadaje do katalizowania czarów.
Szabla - jakoś nigdy nie miałem pomysłu jak ją nazwać - to..cóż dziwna broń. Jak już wspomniałem posiada rzadką pośród magicznej broni zdolność katalizowania niektórych czarów co jest bardzo przydatne dla magów-wojowników. Kolor ostrza, niebieski, zmienia się. Raz jest jaśniejszy raz ciemniejszy. Nie odkryłem jeszcze z czym to jest związane ani jaki to ma wpływ na właściwości broni.
Reszta wyposażenia nie jest jakoś specjalnie umagiczniona. Okularki nieco ulepszyłem, aby móc filtrować różne rodzaje promieniowania. Przy odrobienie wysiłku pozwalają widzieć w podczerwieni lub promieniowanie rentgena. Sakiewki na pasie mają takie same właściwości jak kieszenie płaszcza. Trzymam tam różne rzeczy typu zioła, bandaże, scyzoryki i inny przydatny sprzęt.

Historię i dzieję postaci przedstawię innym razem.

środa, 19 marca 2008

Złote myśli Dwimenora II

"I oby twoje delta G było równe zero"

Delta G to sumaryczna wymiana energii pomiędzy układem(tu osobą) a otoczeniem. Możliwe jest to tylko w jednym wypadku - kiedy człowiek od jakiegoś czasu jest martwy. Innymi słowy, możesz to komuś rzucić na odchodne, w domyśle z życzeniami wszystkiego najgorszego.

Zapytaj wujka Googla albo ciocię Wikipedię

"Jeżeli czegoś nie ma w Google, to znaczy, że to coś nigdy nie istniało i nie zamierza istnieć."

(c)Nonsensopedia

Ileż to razy widzi się na różnych forach człowieka zadającego elementarne pytania i uparcie twierdzącego, że na google nic nie ma. Ilu to ludzi myśli, że wyszukiwarka internetowa wie o co im chodzi, podczas gdy sami nie zawsze wiedzą czego szukają.

Nie twierdzę, że zawsze jak wyślę jakieś zapytanie to w pierwszym wyniku znajdę to czego szukam. (Właściwie zdarza się to dojść często, ale nie w tym rzecz). Często jest tak, że wyniki wyszukiwań choć nie pokazują dokładnie tego czego szukam, ale w jakiś sposób naprowadzają. Poniżej zamierzam opisać moje metody wyszukiwania różnych typów informacji. Jednak jeżeli spodziewasz się jakiś odkrywczych rzeczy albo gotowych rozwiązań to nie licz na to. To są jedynie wskazówki, które bardziej ci skomplikują życie niż ułatwią. Nikt nigdy nie twierdził, że będzie łatwo, ale przynajmniej rezultaty będą zadowalające*.

I prawdy ogólne
1. Zapytania muszą być poprawne pod względem pisowni. Szczególnie kiedy rzecz której poszukujesz ma ją nietypową. Fakt, że google potrafi w większości wypadków poradzić sobie z typowymi błędami ale z tym różnie może być.
2. Musisz mieć przynajmniej zielone pojęcie o tym czego szukasz po to żeby po przeczytaniu paru linijek wiedzieć czy to co znalazłeś to na pewno to czego szukasz. Pisząc wypracowanie na temat "Oddziaływania fizyczne" bez elementarnej wiedzy z dziedziny fizyki na niewiele google ci się zda. Jeżeli z fizyki jesteś noga, to zacznij od przeczytania jakiegoś podręcznika, bo potem przez takich ludzi jak ty wśród starszych nauczycieli i profesorów bierze się niechęć do prac pisanych przy pomocy internetu. Słowami-kluczem tamtego zdania jest "przy pomocy" - internet oraz google (będący esencją tego wpisu) mają ci pomóc, a nie napisać wypracowanie za ciebie.
3. Staraj się być precyzyjny. Wielu internautów myśli, że powinno się wpisywać jak najkrótsze zapytania. Dochodzimy wtedy do takich skrajności jak poszukiwanie alfabetu, wpisując tylko jedną literę. To jest błąd - im więcej podasz słów kluczowych tym bardziej zawęzisz wyniki. Nie bój się podawać zapytań w przypadkach innych niż mianownik, lub nawet fragmentów zdań. To nie te czasy, kiedy siedząc w szkolnej pracowni informatycznej czekało się dwie minuty na wynik wyszukiwań na onecie.
4. Jeżeli nie znalazłeś interesujących cię informacji to nie rezygnuj. Zmień zapytanie, spróbuj od drugiej strony...kombinuj. I myśl.
5. Jeżeli na pierwszych trzech stronach wyników wyszukiwań niema odpowiedzi, nie szukaj dalej. W tym momencie powinieneś zmienić swoje zapytanie.

II Czego szukasz?
No właśnie - czego? Szukam takiej fajnej piosenki, co ją w klipie na youtubie słyszałem.
A jak szukasz? "Fajne piosenki z klipów na youtube", ale ten google ssie, ciągle jakieś beznadziejne mi znajduje, a nie tą jedyną.
Wracamy do punktu 2 z poprzedniego rozdziału. Od czego powinniśmy zacząć?
Oczywiście od przeszukania komentarzy pod klipem (ctrl+f może się przydać)
Tytuł utworu/Autor to najprostsze rozwiązanie, ale znając życie go nie znamy. Dużą szansę daje wklepanie jednej linijki tekstu, z czym niestety wiążą się komplikacje natury technicznej: kiepska jakość utworu albo stare dobre "me no englisz"
Pierwszym krokiem jest wrzucenie do zapytania linku do klipu. Ale nie pl.youtube.com/znaczki ale youtube.com/znaczki.
Jeżeli klip jest popularny, to gdzieś w internecie prawdopodobnie jest do niego link...i szansa że ktoś podał istotne dla nas informacje. Albo przynajmniej o to samo zapytał i uzyskał odpowiedź.

Na tym przykładzie ilustruję dwie sprawy: google nie wie co ty masz na myśli kiedy wpisujesz zapytanie oraz precyzyjność w wyszukiwaniach.

III Halp plx!!!!1111
Naturalną koleją rzeczy jest, że na google szukamy nie tylko informacji ale też pomocy z problemami natury informatycznej. A to komputer się wiesza, a to windows zamula, a to wcięło pracę magisterską....
Pierwsze co robimy, to wrzucamy komunikat błędu na google i liczymy na coś. My linuksiarze mamy łatwiej - w wydruku na stdout/sdterr znajdziemy wszystko co potrzeba do szczęścia. I tylko my rozumiemy poprzednie zdanie.
Biedni użytkownicy windowsa mają gorzej. Raz, że programiści okienka błędów zazwyczaj nie przewidzieli możliwości kopiowania komunikatu do schowka(ctrl+c), dwa: 99% komunikatów i tak w niczym nie pomoże. Kultowe już "Program wykonał niedozwoloną operację i nastąpi jego zamknięcie" może być wywołane na nieskończoną liczbę sposobów**.
W przypadku bardziej dokładnych komunikatów błędów mamy problem pierwszy (niekopiowalność) i nieco lenistwa z strony użytkowników. Zrobią oni zrzut ekranu i dadzą zdjęcie na jakimś forum, dodatkowo nazwą temat "pomocy" albo "Halp plx!!!!!111". Oczywiście powinienem zacząć się tu rozwodzić nad zagadnieniem mądrego zadawania pytań, ale sam link powinien wystarczyć.
Najczęściej problem uniemożliwiający pracę z komputerem kończy się niestety formatowaniem dysku i instalacją systemu od nowa. Tak nie powinno być, ale po kolei. Jeżeli ciągle możesz korzystać z światowej infostrady to i masz dostęp do google to wiedz że...
1. Szukanie informacji o problemach z sprzętem:
Zapytanie "karta graficzna siada" nie jest najlepsze. Zdecydowanie "producent_i_model_karty dziwnie działa" jest lepsze. Oczywiście "dziwnie działa" można i powinno się zastąpić innymi tego typu frazami aż do uzyskania jakiegoś tropu(nie działa, źle działa, przegrzewa się, wydziela dziwny zapach, popsuła się....trochę inwencji twórczej). Odnosi się do całego hardwere.
2. Szukanie informacji o problemach z oprogramowaniem:
Ta sama zasada: zaczynamy od pełnej nazwy programu wraz z skróconym opisem problemu. Pomyśl, jak mógł ten problem zostać zformułowany przez kogokolwiek innego. Miej na uwadze, że zapytanie "problem z " może się się odnosić do różnych problemów, najczęściej kompletnie nie związanych z twoim

IV Potrzebuje czegoś do...
To też częsty widok na forach i sprowadza się do napisanego przez mnie zdania "Musisz mieć przynajmniej zielone pojęcie o tym czego szukasz". Szukając programu o określonej funkcjonalności dobrze znać grupę do której należy. Przykład dla lepszego zrozumienia ostatnich 2 zdań, wraz z linkami do googla:
Potrzebuję czegoś do...
...do pisania tekstów, listów, prac domowych, z dużą ilością funkcji ułatwiających pracę.
Potrzebujesz procesora tekstu.
W chwili kiedy piszę ten wpis, pierwszym wynikiem dla "procesor tekstu" jest definicja na wikipedii. Ale cóż to, na samym końcu artykułu mamy "zobacz też" a tam parę linków, w tym do różnych procesorów tekstu. Po nitce do kłębka.
Oczywiście typów programów jest milion pięćset dwa dziewięćset i nie mam zamiaru tu każdego opisywać. Dobrym pomysłem jest po prostu zapytanie "programy" gdzie znajdziemy mnóstwo linków do stron z darmowym (free/sharewere, open source) oprogramowaniem, podzielonym na kategorie.

V Na zakończenie
Jeżeli kiedykolwiek myślałeś, że znalezienie czegoś to chwileczka, że za 2 minutki będziesz miał gotowe rozwiązanie albo wypracowanie to bardzo się myliłeś. Aby osiągnąć taki poziom, trzeba wiedzieć jak i czego szukać. Wszystko to co tu opisałem, to moje własne doświadczenie z googlem. Mimo wszystko zdarza się iż spędzam kilka godzin nad znalezieniem rozwiązania problemu. Oczywiście samo rozwiązanie to kilka minut roboty, ale to już złośliwość rzeczy martwych. Nie należy się poddawać, nawet jeżeli po dniu poszukiwań nie wpadło absolutnie nic ciekawego to i tak jesteś bogatszy o całą wiedze jaką udało ci się zebrać. Na pewno znalazło się coś, co choć zahacza o poszukiwania, coś do czego będzie można dać link na forum i udowodnić że się szukało. Internet wbrew pozorom pełen jest ludzi chętnych do pomocy, ale niechętnych rozwiązywaniu twoich problemów za ciebie. Przedstawiając swoje wyniki poszukiwań ułatwiasz innym przeszukiwanie infostrady. Wiedzą czego mają nie szukać i łatwiej im będzie pomóc tobie.


*Jestem przedstawicielem ideologii inżynierów: myśl przez pół dnia jak zrobić robotę w pół godziny. Docenisz to, kiedy będziesz musiał wykonać coś podobnego po raz drugi
**Najprostszym jest odwołanie się do piątego elementu tablicy trzy elementowej (c++)

wtorek, 18 marca 2008

Życie jest drogie

"Dlaczego życie jest takie drogie?
Bo w cenę wliczony jest bilet podróży dookoła Słońca"

(c) znalezione na pewnej stronie
poświęconej układowi słonecznemu

Inflacja po cichu zaczyna szaleć, ale za jej wzrostem nie idzie wzrost płac pracowników niższego szczebla. Ci wyżej i tak sobie poradzą.
W tych paru słowach można zawrzeć podsumowanie ostatnich 4-5 miesięcy. Chodzi mi tu przede wszystkim o te strajki. No bo kto strajkuje tak naprawdę? Nie chodzi o to, że to są grupy zawodowe o najniższych dochodach, ale o pozycję w hierarchii pracy. Ludzi na wyższych stanowiskach zawsze mają lżej, nawet jeżeli nie ma dużej rozbieżności między dochodami. "Kierownik przejścia granicznego w XYZ" zawsze lepiej brzmi w CV niż "pogranicznik". A jeżeli jest jeszcze poparte jakimś papierkiem z wyższym wykształceniem to już w ogóle nie ma o czym mówić.
Z tego powodu nie uświadczymy raczej strajku pt "większe płace dla menadżerów".

Jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze* - jak mówi stare przysłowie. Problem z "przeciętnym reprezentantem społeczeństwa polskiego" jest taki, że nie rozumie złożonych mechanizmów rynkowych, praw popytu i podaży, zagadnień księgowości i wielu innych. Typowy przykład to "podnieść podatki najbogatszym". Ci których by to dotyczyło, stanowią około 1% wszystkich podatników. I tak naprawdę nowe podatki w żadnym stopniu ich nie będą dotyczyć. Zacznijmy od tego, że ci bogaci to nie pracownicy średniego szczebla, ani nawet wyższego. To są prezesi, zarząd dużych spółek itp. To oni decydują o rynkowej cenie towarów i usług jakie oferują. Nałożenie 75% podatku na ich dochody łatwo się przełoży na zwiększenie cen tych towarów. Ci bogacze (a raczej sztab marketingowców) to też myślący ludzie. Większe podatki->mniejszy dochód->podnoszę cenę->większy dochód->wyrównuje się. Oczywiście nie jest to aż takie proste, ale obrazuje ciąg przyczynowo-skutkowy. W rezultacie to przeciętni ludzie opłacają podwyżkę podatków dla najbogatszych.
Przeciętny pracownik niskiego szczebla zauważa, że znowu podniosły się ceny towarów, a jego płaca nie wzrosła. Inflacja szaleje i wszyscy są niezadowoleni. A jeszcze powiedz takiemu, że to on płaci za ten swój pomysł zwiększania podatku bogatym:)

W XIX wieku był pomysł całkowitego zniesienia podatków od kwoty przekraczającej pewien próg. Do tego miejsca miało się płacić, a co więcej wypracujesz to twoje. W założeniu miało to zachęcać do pracy. Pomysł nigdy nie wszedł w życie na szerszą skalę. Chodź mam trochę obaw przed takim wynalazkiem, z pewnością byłoby to ciekawe doświadczenie.
To częściowo tłumaczy apatyczność rządów w stosunku do zmian podatkowych. Drugą przyczyną jest tylko czteroletnia kadencja w czasie której trzeba jak najwięcej...żeby nie użyć tego słowa...odłożyć na bok.
Z jednej strony słuchają pomysłów pokroju "znieść podatki", "niech płacą najbogatsi", "zrobić coś tam", z drugiej wiedzą jakie będzie to miało konsekwencje w skali makro. Pewnie, trzeba ryzykować ale nie każdy ma takie nerwy, żeby stawiać całą Polskę na jeden rzut kośćmi. A nóż wejdzie krytyczne pudło? Chodź każdy by wolał rzut za co najmniej 18.


Każdy wie, że w gospodarce na całym świecie źle się dzieje. Nieliczni cicho mówią, że nadchodzi kolejny, wielki krach na giełdach. To ja to powiem głośno: on nadchodzi. I jak zwykle zacznie się od Amerykańców. Poczekajmy aż ichnie banki zaczną upadać od nadmiaru posiadanych nieruchomości (zastawionych pod kredyt, którego nie spłacono), a z braku własnych rezerw gotówki. Kongres nie jest głupi, w końcu uchwalą ustawę pozwalającą banką obracać nieruchomościami w ten czy inny sposób. Pytanie tylko kto kupi te domy, skoro całe społeczeństwo żyje na kredyt, a kredytu zgodnie z nowymi wymaganiami nie będzie tak łatwo dostać.
Bardziej mnie jednak ciekawią efekty krachu dla przeciętnego obywatela. Konkretniej przeciętego Polaka. Znaczna część na pewno wyjedzie, szczególnie ludzi młodzi(jeżeli masz naturę złośliwca to pociesz się: zła koniunktura nawet za granicą ich dopadnie) ale co zrobią ci co zostaną? Duży wzrost bezrobocia? Nieee, paręnaście procent na pewno, ale bez przesady. Powtórka systemu kartkowego? Niee, jesteśmy w Unni przecież. Coś nam pożyczą.
Osobiście obawiam się dużego wzrostu cen, połączonego z relatywnie niskimi płacami. Tłumaczyć dalej nie trzeba - zarobią dystrybutorzy sprzętu dla demonstrantów. To jak na razie wolna nisza rynkowa.
Zmierzajmy jednak do merittum - bogaty sobie poradzi. Może będzie miał trochę mniej ale sobie poradzi. Co zdążył nagromadzić przez lata, to procentuje w obligacjach, funduszach inwestycyjnych i na kontach bankowych. Jakoś sobie da radę.

Pewnie, że to niesprawiedliwe - on ma a ja nie! Ale dopuśćmy do głosu drugą myśl: nie urodził się bogaczem. Zaczynał od zera (zaskakujące prawda?), swój status przypłacił stresem i ciężką pracą...raczej w odwrotnej kolejności. A teraz to procentuje. Straci fortunę? Może, ale przeżyje to z podniesionym stołem. Stać go będzie na mieszkanie, benzynę do nowego Opelka i 3 posiłki dziennie.
Oczywiście, że będą mu zazdrości i plotkować. I oczywiście najwięcej niepochlebnych plotek wyjdzie od tych co przez ostatnie lata nic nie zrobili by zdobyć wykształcenie i zatroszczyć się o swoją przyszłość. Nie jest prosto wybiegać myślami i planami na lata do przodu...ale czy ktokolwiek obiecywał ci przy narodzinach, ze życie będzie łatwe?




*jest jeszcze inna forma tego przysłowia: "Jeżeli nie wiadomo o co chodzi to znaczy , że to nie twój interes."

poniedziałek, 17 marca 2008

Złote myśli Dwimenora I

"Wojny to w gruncie rzeczy to nie taka zła sprawa, w końcu dają ludziom jakieś zajęcie. Zajęci ludzi nie zajmują się czymś naprawdę niebezpiecznym, na przykład majstrowaniem przy czasoprzestrzeni"

Wypowiedziane na zakończenie wykładu jaki prowadziłem w Auli Kryształowej. Oczywiście w swoim śnie. Nie pamiętam o czym był wykład. Biorąc pod uwagę podsumowanie, pewnie coś o popularnej tematyce światowego pokoju.

piątek, 14 marca 2008

Nie miał człowiek problemu to wysłali go do lekarza

Studia inżynierskie mają mnóstwo plusów, chociażby liczne zajęcia laboratoryjne. Naturalnie wiąże się z tym pewien mankament w postaci okresowych badań lekarskich, jakby to ująć, wyższego stopnia. Spirometria, laryngologia, morfologia krwi, RTG klatki piersiowej i parę innych.

Z moich poprzednich doświadczeń z lekarzami wiedziałem co może mnie czekać. Zaopatrzony w drugie śniadanie, książeczki zdrowia wszelkiej maści i masę wolnego czasu udałem się do rejonowej przychodni. Oczywiście swoje w kolejce trzeba odstać, nie ma przebacz. W trakcie tych 45 minut bezczynnego gapienia się w plecy osób stojących przed moją skromną osobą oraz słuchania złej_jak_osa_pani_recepcjonistki naszły mnie myśli:
a) W recepcji siedzi 5 osób, ale mimo to się nie wyrabiają
b) Gdybym musiał cały dzień słuchać tych wszystkich starowinek też pewnie bym sfiksował
c) Podchodząc do okienka trzeba dodać otuchy zestresowanym pracownicą służby zdrowia
Zgodnie z myślą c* przyodziałem mój najbardziej rozbrajający uśmiech oraz nastawiłem się na niekonfiktowość. Chciałem jeszcze notes wyjąć, żeby nie pytać o wszystko dwa razy ale starannie zapisywać, lecz uznałem to za przesadę.
Pani_w_okienku na moje szczere "dzień dobry" (które z uwagi na pancerną szybę oddzielającą petentów od obsługi mogło zabrzmieć inaczej...ciekawe po co ją tam wstawili, bo chyba nie po to żeby było gdzie przyklejać ogłoszenia) odpowiedziała lekkim zaskoczeniem. Jak można "odpowiedzieć zaskoczeniem"? Spróbujcie wyżej wymienionej metody to się dowiecie.
30 sekund później byłem już w drodze do drugiej przychodni, która miała aż trzech lekaży medycyny pracy na pokładzie. Wskazówki co by nie było były dokładne "podjedzie pan tramwajem do cmentarza, a potem to już tylko rzut beretem na lewo od torów". Jakoś mi się tak lekko na duchu zrobiło, że nie idę na jakiś poważny zabieg.

Przychodnia na ulicy_o_bardzo_długiej_nazwie 8 do dojść ciekawy twór architektoniczny. Zbudowana na planie prostokąta z pustym środkiem na ogródek i ławkę. Dobrze, że ktoś z administracji pomyślał o zabarykadowaniu drzwi do ogrodka, bo jeszcze ktoś mógłby wpaść do ogromnego dołu jaki się tam wykopali...pewnie z polecenia tego samego administratora budynku.

Organizacja w tym przybytku zdrowia i (nie)szczęścia była postokroć lepsza. Przy samej rejestracji znalazłem tabliczkę z rozpiską gdzie i kiedy urzędują poszukiwani przez mnie lekarze. Kolejne pół godziny poświęciłem snując się po korytarzu w oczekiwaniu na moją kolej. Nieodzowny element krajobrazu każdej przychodni lekarskiej, jakim są starowinki, był bardzo ucieszony gdy opuszczałem gabinet po 5 minutach. A mówią, że emeryci nie powinni pracować.

Nie była to wizyta zmarnowana, o nie. Owszem, mogę wykonać tutaj wszystkie badania ale nawet z zniżką studencką będzie to kosztować, bagatela, 250 złotych. Tyle na temat darmowej służby zdrowia i bezpłatnej edukacji. Uzbrojony w notes i ołówek postanowiłem wyciągnąć z tej wizyty ile się da. Wliczając w cennik badań i adresy instytucji gdzie mogę zrobić badania za darmo. Oczywiście wlicza się w to uczelniana przychodnia (gdzie pewnie dostanę skierowanie na bezpłatne badania do przychodni przy cmentarzu. Nie jestem hobbitem, żeby jeździć w te i z powrotem), oraz parę nazw ulic których nigdy nie słyszałem.

Bynajmniej, nie byłem wzburzony jak przeciętny obywatel odsyłany od Kajfasza do Annasza. Ja mam czas (do 31 września), cierpliwość (do czasu) i z zasady nie zrażam się niepowodzeniami. Z przejść tych wyciągnąłem parę wniosków, które mogą przydać się na przyszłość:
1. Jeżeli na dzień dobry obdarzę kogoś uśmiechem, osoba ta jest bardziej skłonna do współpracy
2. Posiadanie komórki z tunerem FM to dobry pomysł. W przychodniach nie najgorzej radio odbiera i zagłusza ględzące starowinki. Trzeba tylko pamiętać aby zabrać słuchawki. Dobrze, że nie zdążyłem zamknąć drzwi do mieszkania.
3. Osoby w kolejce zdecydowanie za dużo plotkują jak na mój gust. Radio się przydaje.
4. Trzeba lepiej poznać dalsze tereny swojej dzielnicy. Nawet nie wiedziałem, że rzut beretem od siebie mam przychodnię specjalistyczną. Rejonizacji już nie ma, przepisanie się to kwestia paru godzin, a i obsługa jakaś milsza.


*Była też myśl "d) Prywatyzacja służby zdrowia to naprawdę dobry pomysł", ale nie zdążyłem się głębiej nad nią zastanowić - moja kolej do okienka.