poniedziałek, 30 czerwca 2008

Wysoki poziom trudności: Knights of the Old Republic

Pozostać czujnym trzeba, by stawić czoła Ciemnej Stronie. Bo taki jest los, Rycerza Jedi


Jeden z starożytnych Mistrzów Zakonu Jedi


W Rycerzy Starej Republiki bardzo długo chciałem zagrać. Znaczy, miałem tą grę od premiery polskiej wersji, ale gra na moim starym złomie to nie to samo, co na nowym i wypasionym sprzęcie.
Chodź gra ma swoje lata i nie imponuje grafiką, to i tak dla mnie wygląda pięknie. Co z tego, że cienie trochę kanciaste, postacie trochę dziwnie się poruszają (w biegu normalnie, chodzi o...chodzenia). Ale ta fabuła, ta muzyka, ten klimat. Ta gra ma Moc. Od pierwszej sceny, ataku na Endar Spire, aż do wielkiego finału, bitwy o Gwiezdną Kuźnię, czułem się nie jak gracz, ale jak widz. Jakbym oglądał kolejną część sagi Gwiezdnych Wojen. Ta gra to film. Kapitalna fabuła, wspaniała ścieżka dźwiękowa, latające napisy na początku.

Nigdy nie przepadałem za wysokim poziomem trudności w grach na silniku D&D. Właściwie jedyna różnica to ilość zadawanych obrażeń przez przeciwników. Taki Darth Malak w finałowej walce potrafi i za 130 przysolić, używając atutu potężny atak. Biorąc pod uwagę, że w finałowej bitwie mój Rycerz Jedi miał maksymalnie 134 punkty życia, przejście jej bez "brudnych sztuczek" byłoby nieco frustrujące. Nie jestem fanem metody "load & save"
Poziom trudności zostawiłem na standardowym. Trochę podkręciłem pewnymi założeniami:
1. Postać będzie miała klasę Negocjator Jedi. Mało punktów zdrowia, mało umiejętności, skupienie na wykorzystaniu Mocy a nie miecza świetlnego.
2. Postać będzie prowadzona Jasną Stroną. W puźniejszym okresie nieco to utrudnia zabawę. Moce takie jak wyssanie życia czy błyskawica, na trzecim poziomie wtajemniczenia są naprawdę potężne.
Ostateczny rozkład Mocy: pole zastoju, zniszczenie robota, zbroja mocy, niewrażliwość na moc, odporność na energię, zdominowaniu umysłu. Pole zastoju to świetna Moc, o ile ma się kogoś kto zparaliżowanych przeciwników potrafi szybko wykończyć. Na przykład duet Hk-47 i Canderus Ordo.
3. Postać nie otrzyma żadnych atutów stricte bojowych, związanych z wykorzystaniem miecza świetlnego. Ostał się jedynie grad ciosów otrzymany na pierwszym poziomie.
Zamiast tego inwestowałem w empatię, złotą rączkę, władanie mieczem świetlnym.
4. Postać będzie używała jednego miecza świetlnego. Miecz o dwuch ostrzach/dwa miecze w połączeniu z Mocą szybkość mistrza dają w sumie cztery ataki na rundę. Większość przeciwników w Gwiezdnej Kuźni można załatwić w sekundę.
O ostatecznym rozrachunku umieściłem w nim kryształy Solari, Płaszcz Mocy oraz Perłę Kartha.
5. Kiedy postać nie była Jedi, inwestowałem w umiejętności programowanie, naprawa, leczenie. Co zostało, to po trochu w spostrzegawczość, zabezpieczenia, materiały wybuchowe. Kiedy zostałem Jedi, wszystkie punkty w perswazję.
Chociarz fakt. Z programowaniem na wysokim poziomie (40, razem z przedmiotami) można sobie ułatwić mocno życie (amasada Sithów na Mannan, Świątynia, czy rezydencja Davika na początku).
W finale postać nie była typowym wymiataczem, dla którego buildy można znaleść w necie. Bez pomocy Juhani i Joela nie dałaby rady przebić się przez Świątynie w układzie Gwiezdnej Kuźni. Nie mówiąc już o samej Kuźni.
Bądź co bądź, postać to Negocjator, a nie Obrońca albo Strażnik. Nawet na normalu walka z Darth Malakiem była ciężka. Chodź Moc zniszczenie robota baaaardzo ją ułatwia. Kto grał, wie jak można dzięki temu odciąć Malaka od "zasilania".

Jak wspominałe, gra ma w sobie Moc. Od razu widać, jak elastyczny jest system D&D. Jak łatwo zerwano z tradycją zapamiętywania czarów przez odpoczynek, aby przejść na system punktów many (tu, Mocy) i uprzyjemnić rozrywkę. Dawno twierdziłem, że zapamiętywanie czarów to nawet w papierowym RPG nie jest za dobre. Oczywiście odpoczynek w celu regeneracji many jak najbardziej wskazany, a nie jak w hack'n'slash, że wystarczy wypić miksturkę, żeby zapełnić pasek.
Bardzo w grze podoba mi się wykorzystanie atutów i specjalnych umiejętności. Chodźby przy użyciu broni dystansowych (blasterów, karabinków, miotaczy itp). "Szybki strzał" to naprawdę zasypanie wroga gradem strzałów z blastera, a nie, że postać częściej łuk napina. Potężny strzał? Akumulacja energi i wystrzelenie jednego dużego ładunku, zamiast kilku małych. Ustawiając kamerę za postacią, widać jak drży i ma trudności w opanowaniu energi.

Wzorem Baldurów, Biowere postarał się aby drużyna nie była tylko szeregiem osób którymi możemy dowodzić. Każdy z jej członków ma swoją przeszłość, własny styl, własny charakter. Przez rozmowę można poznać fascynujące historie ich życia. Chodźby taki Canderus. Na początku wydaje się bezwzględnym Mandolorianinem. Ale im bardziej drążymy ten temat, im więcej histroi z wojen opowiada, tym bardziej stary wojak zaczyna się zastanawiać nad swoją przeszłością. Albo Joel Bindo. Na początku wydaje się nieszkodliwym, ale lekko zbzikowanym staruszkiem. Do dobra, jest nieszkodliwy, ale zbizkowany na pewno. Ale jak podrążyć ten temat, to okazuje się, że jest najbardziej złożoną postacią niezależną w drużynie.
No i Bastila Shan. Kiedy pierwszy raz grałem mało nie spadłem z krzesła przy pierwszym spotkaniuz tą adeptką Jedi. Dama, uratowana od niewolnictwa robi mi wyrzuty, że zamiast ją ratować powinienem szukać drogi ucieczki z Taris. W końcu ona sama dałaby sobie radę tratata, sratyty taty dupa w kraty. Już po pierwszej rozmowie miałem jej serdecznie dojść. No, ale potem można było się nieźle uśmiać. Chodźby dialog:
-Jesteś Jedi, dlaczego dałaś się pojmać w podmieście?
-No, gdzieś zapodziałam swój miecz świetlny.
-Że też z wszystkich Rycerzy Jedi w wszechświecie musiał mi się trafić ten najbardziej roztargniony!
Rozmowy z Bastillą to istna komedia. Chodź dziewczyna próbuje zachować spokuj za wszelką cenę, świetnie wyprowadza się ją z równowagi.

Jedyne co mnie w grze rozczarowuje to Kashyyk oraz dno oceanów Mannan(ale Atho City już było znacznie lepsze). To...jakoś nie tak, nie czuć było tego terenu. Ale Korriban, w szczególności Dolina Mrocznych Lordów to istny cód. Człolwiek idzie kanionem, wychodzi zza zakrętu i jego oczą ukazuje się wspaniała dolina, z grobowcami wykutymi w skałach i kolumnami przy wejściu.
Dech w piersiach zapiera też piasokoczłg na Morzu Wydm planety Tatooine. Widać go z daleka i ma się wrażenie, że to tylko element tła, ustawiony przez twórców. Ale można do niego podejść, niemalże dotknąć.

Od czasów "Jedi Knight 2" z Kylem Katarnem w roli głównej, nie grałem w tak dobrą grę z gatunku GW. KOTOR to pierwsza gra RPG z prawdziwego zdażenia osadzona w tym świecie. I od razu taki przebój. Wystarczy wspomnieć ile czasu trzeba było czekać na strategię z prawdziwego zdażenia, tj Empire at War.

Nie wspomniałem nic o fabule, ale...cóż nie lubię spoilować. Powiem tyle, że chodź motyw utraty pamięci był już wielokrotnie wykorzystywany, szczególnie od czasów Planscape: Torment, to tu jest pokazany w niecodzienny sposób. Jak? Dojść powiedzieć, że kiedy w 2/3 fabuły wyjaśnia się kto, kogo i dlaczego, szczęka mi opadła. Wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego. A w szczególności nie z strony Rycerzy Jedi. Z drugiej strony, tam gdzie w grę wchodzi Moc, wszystkiego można się spodziewać. Jak skwintował to Canderus to wyjawieniu prawdy o Naszej przeszłości: "Na mnie nie robi to wrażenia, tam gdzie jest Moc niczego nie można być pewnym. Darth Malak mógłby tu spaść z nieba w tej chwili, a ja nawet nie mrógłołbym okiem."

KOTOR to jedna z tych gier, gdzie wybór obranej ścierzki naprawdę odbija się na otaczającym nas świecie. Naprawdę czuć, że jeżeli coś robimy, to zmienia to rzeczywiśtość. I trzeba ponosić konsekwencje swoich wyborów. Dla prawdziwego role playowca takiego jak ja proces Surrego na Mannan był naprawdę ciężkim orzechem do zgryzienia. Z jednej strony - jako jedyny miałem dowody świadczoące o jego winie. Próbujący go wrobić Sithowie chcieli tylko skorzystać z nadażającej się okazji, przekupując świadków. Oni nawet nie są pewni, czy on naprawdę zabił tą kobietę. Co też przed trybunałem udowodniłem. I teraz co? Kodeks Jedi nakazuje mi wydać Surrego, ale jeżeli to zrobię Republika może stracić koncesję na zakup kolto - najsilniejszego środka leczącego. To może oznaczać przegraną w wojnie z Sithami.
Sprawa ma też piąte dno. Surry jest emerytowanym bochaterem Republiki. W dodatku przyjacielem Joela, członka drużyny. Kobieta którą zamordował była agenetem Sithów próbującym przekabacić go na ich stronę, a w dodatku mrocznym Jedi. No i jego kochanką. Sithowie chcą to wykorzystać aby odciąć Republikę od dostaw kolto, a potajemnie szukują zamach na władze Mannan. No i nie zapominajmy, że byłem jego obrońcą w sądzie. Bądź co bądź zgodziłem się, że będę go bronił.
W moim rozwiązaniu Surry dostaje wyrok śmierci w zawieszeniu, czyli dożywocie. Nie mogłem go po prostu wydać na śmierć, to nie mój styl. Nie mogłem też pozwolić, żeby uszedł bezkarnie - w końcu to on zabił tą kobietę.

Takie rzeczy nadają charakter grze. Sytuacji, gdzie wpływamy na świat jest mnóstwo i nie mówię tu tylko o wątku fabularnym. Nie bezmyślna rąbanina pokroju Crisiza, której jedyną zaletą jest grafika.

niedziela, 29 czerwca 2008

Sesja egzaminacyjna

I przyszedł dzień, i nastała sesja. I żywi pozazdrościli umarłym

Stare przysłowie studenckie

Prawdziwy student w ciągu semestru poświęca miesiąc na naukę. To jest: dwa tygodnie przed sesją i dwa tygodnie trwania sesji. Od dawien dawna życie studenckie kręci się wokoło egzaminów zaliczających semestr.

Maturzyści myślą, że kiedy zaliczą ten jakże ważny egzamin dojrzałości, to mają wszystko już z głowy. Że teraz studia itp. Nic bardziej mylnego. Dla studenta matura jest co semestr. Z sesją nie ma żartów. To nie prościutki teścik maturalny. Oczywiście zaliczenie części przedmiotów to czysta formalność. Ale trafiają się takie, przy których wszystkie matury świata wymiękają. Tak też było w czasie ostatniej sesji egzaminacyjnej drugiego roku towaroznawstwa...

To, że mikrobiologia to Ragnarok, Armagedon i Chiński Nowy Rok razem wzięte wiedzieliśmy od ponad roku. Starsze roczniki profilaktycznie nas ostrzegły. Sam dr. hab. prowadzący miał ponurą sławę. Wystarczy spojrzeć na wynik jednego z poprzednich egzaminówi. Masakryczne zwycięstwo 52:6 dla egzaminującego. Toć to nawet nie porażka, to totalne upokorzenie.

Jeszcze, żeby egzamin był pisemny. Dwie godzinki, to można coś wykombinować, spokojnie się zastanowić, trochę wody polać...ale nie. Dla tak małego wydziału, jakim jest mój MST prowadzący zdecydował iż egzamin będzie ustny. Wiesz, lub nie wiesz. Jak nie, to do zobaczenia w kampanii wrześniowej*.

Może to zabrzmi dziwnie, ale jesteśmy tak bardzo zorganizowanym wydziałem, że aż wygląda jak zdezorganizowany. Na blisko miesiąc przed egzaminem zdołaliśmy zebrać wszelkie pytania jakie dr. hab. zadawał w ostatnich latach. Niektóre z nich sięgały nawet do 2003r. Mając 250 pytań wszelkiej maści trzeba było się jeszcze przygotować z nich. Nikt nie miał pewności, czy będą akurat te, ale dla wielu osób ryzyko było do przyjęcia. Notatek z wykładów było za 15zł (na kserowni), podręcznik liczył przeszło 600 drobnego druku oraz jakieś 300 z innego. Materiał ogromny, a czasu coraz mniej. W dadatku druga kobyła - technologia żywności - też wymagała sporo czasu.

Ostatnie 10 dni przed egzaminem...właściwie niewiele pamiętam. Tyle tylko, że siedziałem przed kompem i opracowywałem te wszystkie pytania**. Wszystkie wyszło 342 sztuki. Dobry kilogram makulatury na wydruku.
Te 10 dni upłynęło mi pod znakiem zakówania materiału i opracowywania pytań. To drugie skończyłem (przy współudziale koleżanki z roku rzecz jasna) na 4 dni przed egzaminem. Dalej to już było powtarzanie ich w kółko. Nie jestem z tych, co jak dostaną pytania to tylko ich się uczą. Moja wersja opracowania była daleka od tego. Poza standardowymi drążyłem temat, rozmieniając jeden temat na drobne. Od "wpływ temperaturny na drobnoustroje" doszedłęm do 14 osobnych pytań, rozwijających ten temat.

Te 10 dni sprawiło, że zdążyłem pokochać i znienawidzić mikrobiologię przynajmniej po 3 razy. Na kilka dni przed egzaminem te pytania już mi się śniły po nocach. Miałem dojść, patrząc na kartki dostawałem czegoś w rodzaju rozwolnienia. Nie dojść, że mogłem blisko 40 stron wyrecytować z pamięci, to odpowiadając na jedno myślałem o 10 kolejnych, powiązanych z nim.

Egzamin to czysta nerwówka, można powiedzieć, że zdawał co drugi podchodzący. Czasem była pięka seria 10 zaliczeń, żeby skończyć się w postaci 2 po 15 sekundach od wejścia do pokoju egzaminatora. ***

Z stresem ludzie radzili sobie różnie. Chyba najczęstrzą metodą były jakiś ćwiczenia fizyczne. Pąpki, kopy z półobrotu, biegi po korytarzu...wszystko byle na chwilę zapomnieć o mikrobiologii. Co bardziej nerwowi odpytywali się nawzajem albo przeglądali notatki w nadzie, że trafią na coś co się przyda.

Na egzaminie siedziałem jak skrępowany. Ręce za sobą, splecione za oparciem krzesełka. Pierwsze pytanie: dobrze. Drugie: dobrze. Trzecie: dupa.
Wyszedłem z 4.

Wracając do domu, uświadomiłem sobie, że właśnie rozpoczęły się trzy miesięczne wakacje!



*Kampania wrześniowa - sesja poprawkowa. Studenci zaczynają rok akademicki 1 października. W wrześniu poprawiają niezaliczone przedmioty.
**Oraz grałem w GunZa, żeby się odstresować.
***"Czy wszystkie bakterie to prokarioty?"
-"tak"
-"Na pewno"
-"eee nie..."
-"To proszę się douczyć i przyjść w wrześniu. "

poniedziałek, 23 czerwca 2008

Microsoft Windows XP

Mówi się, że XP jest przyjazny użytkownikowi. Że wszystko łatwo sobie wyklikać. Że łatwo się instaluje, szybko się ładuje po przymusowym resecie, nie ma problemów z obsługą sprzętu i sterownikami
Mówi się też, że to beznadzieja, nic nie działa, dziurawe jak beczka bez dna, niekonfigurowalne, nieprzyjazne użytkownikowi.

Od tygodnia mam zainstalowane Okna XP. Mogłem się dobrać do nich jako administrator, a nie jako user. I..no właśnie i.

Makabra. Tam się nic nie da zmienić. Kontrola nad kontami użytkowników to jakaś porażka, działa strasznie na wypasionym sprzęcie, wywala się przy hibernacji, potrafi nie z tego ni z owego wyłączyć kartę sieciową bo "komputer może być zagrożony". Normalnie, czuję się zagubiony.

Pierwsze co chciałem zmienić w domyślniej instalacji to utworzyć konto z ograniczeniami. Żeby wirusów nie zainstalować itp. Naszukałem się, naszukałem i znalazłem. Konto stworzone, przelogowałem się. No, ale chcę poinstalować antywirusa, firewall, open office itp. No to dawaj na administratora. Zainstalowane. Wróciłem na usera. Pograłbym sobie w KOTORa. Znowu przełączanie się na admina. Zainstalowałem i zonk. Jako user nie mogę uruchomić gry. Nigdzie też nie znalazłem opcji zmiany uprawnień/dostępu. A przecierz takie coś (o ile istneje) powinno być na wieszchu. Czyli albo dać userowi prawa admina, albo się wypchać. Oczywiście można to łatwo obejść, edytując rejestr. Ale czy to już jest ten "prosty, wyklikalny system"?

Rozumiem teraz, czemu tak dużo osób używa kompa jako admin, chodź nie powinno się. A używa, bo źle to wszystko jest przemyślane. Dlaczego tak sprawa jest skomplikwana? Skoro już panowie z MS kopiowali architekturę admin/user z unixów, mogli to zrobić porządnie a nie na nowo wymyślać koło. W dodatku kwadratowe.

Konfigurowalność? Dobre sobie. Albo człowiek nainstaluje programów, żeby coś zmienić albo dodać jakąś funkcję, albo ograniczy się do zmiany tapety i ułożenia ikonek.

Jestem po prostu wściekły. Nie dlatego, że wybuliłem 300zł na system. Bo to akurat nie ja płaciłem. Ale jestem wściekły, że za 300zł człowiek nie dostaje praktycznie nic. Żadnych porządnych narzędzi, obsługi wielu języków, konfigurowalności. Dostałem goły system, nad którym musiałbym posiedzieć z 20 godzin aby dopasować do swoich potrzeb. I dodatkowo ściągnąć kilkaset mega programów, robiąc w ten sposób bajzer w rejestrze.
Za 300 zł dostaję czysty, goły sysyem. Bez niczego, a w dodatku dziurawy.

czwartek, 19 czerwca 2008

Instalacja sterowników Nvidia 173.14.05 na Ubuntu Hardy

Siedziałem nad tym całe 20 minut, więc warto się podzielić z ludźmi jak to się prawidłowo robi. Przede wszystkim: daruj sobie EnvyNG. Nie rozpoznaje prawidłowo nowszych kart graficznych (seria 9xxx oraz X200). W repozytoriach też brakuje odpowiednich paczek. Cyrki mogą też się dziać używając Envy w przypadku 32bitowego systemu na 64 bitowym procku. Jak jak ^.^

Wszystko co jest wyżej zdążyłem przetestować samodzielnie. Trochę bez akceleracji 3d dziko, mając świadomość posiadania full_wypas sprzętu (patrz poprzedni wpis).

No to co robimy? Olewamy wszystkie skróty i idziemy na całość instalując z strony producenta.

http://www.nvidia.pl/Download/index.aspx?lang=pl

Wybieramy nasz model, przechodzimy dalej i sprawdzamy czy na liście jest nasz układ graficzny.
Pamiętaj, żeby pobierać sterownik na architekturę systemu a nie procesora.

Ściągamy sterownik gdzieś na dysk. Najlepiej do naszego katalogu domowego. Gdzieś tam na stronie mamy tekst "Pobierz plik sterownika znajdujący się tutaj. ". Klikamy to "tutaj", zatwierdzamy umowę licencyjną i ściągamy sterownik.
Można też bezpośrednio. [tutaj masz link]. Kliknij prawym przyciskiem myszy i wybierz "zapisz element docelowy jako"

Już jest? No to teraz parę przygotowań.
Aktualizujemy system

sudo apt-get update && sudo apt-get upgrade
Instalujemy parę potrzebnych pakietów
sudo apt-get install build-essential linux-headers-`uname -r` pkg-config xserver-xorg-dev
Wywalamy kilka starych, których nie powinno być
sudo apt-get remove --purge nvidia-glx
I parę niepotrzebnych plików
sudo rm /etc/init.d/nvidia-glx /etc/init.d/nvidia-kernel
Teraz musimy wyedytować jeden z plików:
/etc/default/linux-restricted-modules
/etc/default/linux-restricted-modules-common
W zależności, czy je posiadamy. Jeżeli ich nie ma, to nie ma problemu. Jeżeli jest, to w nich dopisujemy:
DISABLED_MODULES="nv nvidia_new"
Samo DISABLED_MODULES już powinno być, wystarczy dopisać nv nvidia_new

Teraz przechodzimy na inny ekran, używając kombinacji CTRL+ALT+F1. Jeżeli chcemy wrócić do trybu graficznego użyj tej samej kombinacji z klawiszem F7

W trybie tekstowym wyłączamy Xy. Jako, że nie zawsze prawidłowo się chcą wyłączyć, lub od razu z powrotem startują, zrobimy to brutalnie
sudo killall gdm <--dla użytkowników GNOME sudo killall KDM <--dla użytkowników KDE sudo killall Xorg
Teraz sprawdzamy, czy nic nie zostało:
ps -A |grep gdm
ps -A |grep Xorg
Jeżeli nic nam nie zwróci, możemy przystąpić do instalacji. Jeżeli coś dostaniemy - sprawdzamy numer procesu (pierwsze numery po lewej) i killujemy:
sudo kill [numer procesu]
Instalacja sterownika
Przechodzimy do katalogu gdzie mamy sterownik i:
sudo sh NVIDIA-Linux-x86-173.14.05-pkg1.run
Dalej to pestka. Instalator zapyta czy akceptujemy umowę licencyjną, zainstaluje się, skompiluje moduł dla jądra i skonfiguruje iksy.

Teraz wystarczy zresetować komputer (sudo reboot) i cieszyć się pełną obsługą karty graficznej. Jeżeli mamy prawidłowo złożony komputer, to wiatraczek chłodzący kartę graficzną będzie się automatycznie spowalniał, jeżeli karta nie będzie rozgrzana.

środa, 18 czerwca 2008

Naczynia powiązane, czyli nie jest tak prosto jak miało być

To...każda historia ma swój początek. Ta się zaczyna ponad rok temu.

To właśnie wtedy pomyślałem, że czas na nowy komputer. Zebranie odpowiedniej kwoty zabrało mi niemalże rok. Pewnie, można kupić w Tesco kompa za 999zł. Można też i nie kupić i liczyć na liczydle.

Trzy tygodnie temu zamówiłem zestaw w jednej z bardziej znanych i cenionych warszawskich firm. Właściwie to jest raczej niewielka konkurencja, jeżeli chce się mieć pewność zakupu. Tą szczęśliwą firmą która mogła spełnić moje zachcianki była firma Format, a konkretniej filia mieszcząca się przy ulicy Brzeckiej (koło ronda Starzyńskiego, jadąc Jagielońską w stronę mostu Grota).

Wiedząc, że życie nie jest proste i potrafi dać ostro po zadzie, odpowiednio się przygotowałem. Pierwsza rzecz: dokładnie określić czego chcę. Tu chciałbym podziękować Scoblowi za przygotowanie dla mnie zestawu. Bardzo dziękuję.
Ważne jest nie tylko wiedzieć co się chce. Ważniejsze jest "co dokładnie się chce". Płyt głównych jest skolko godno a "panowie dadzą coś co pasuje" to nie jest dobre rozwiązanie. Ale ja wiedziałem. Konkretna płyta, konkretny chipset, konkretny producent. I mnóstwo problemów.
Ale dobra, na początek prezentacja tego co zakupiłem:

Mainboard: EVGA nForce 780i SLI Mainboard Premium [132-CK-NF78-A1] BOX
Procek: Intel Core2 Duo E8400 3,00GHz (S775) BOX
Grafika: GeForce 9600 GT EVGA 512MB HDTV & DVI (PCI-E) SSC
Dysk twardy: Seagate 500 GB Barracuda 7200.10 (16MB, ATA/100, zapis prostopadły)
RAM: PDP Patriot Dual LLK 2x 1GB DDR2 EPP 800MHz CL4
Obudowa: CoolerMaster Cavalier 3 Silver
Zasilacz do obudowy: Zasilacz do obudowy Chieftec (CFT-500A-12S) 500W
System: Microsoft Windows XP Professional PL SP2b OEM
Razem: 3165.01 zł
A teraz co poszło dobrze, a co źle.
Dobrze poszło to co się spodziewałem, że pójdzie źle, a źle poszło wszystko inne. Trudności spodziewałem się przy dostępności sprzętu, zwłaszcza zasilacza i obudowy. Spodziewałem się, że nie będzie się chciało sprzedawcy szukać i zamawiać tak skonfigurowanego kompa. I tu się zdziwiłem: siedział blisko 45 minut i przeszukiwał wszystkie magazyny i hurtownie aby znaleźć te konkretne podzespoły. I było wszystko poza dyskiem. Początkowo miało być 320gb, ba i to za dużo. Wcześniej miałem problem, żeby 40gb dysk zapchać. No, ale że trzysta dwudziestek nie było, dostałem 500, parę złotych drożej. Dalej wszystko już było. Wziąłem fakturę, zapłaciłem przelewem i...

Dupa. 4 dni po za mówieniu dzwonią do mnie z pytaniem "Nie działa dioda sygnalizująca pracę dysku twardego, co mamy zrobić? Montować czy reklamować?"
Oczywiście reklamować. I się zaczęło. Zanim przyszła druga (notabene, też uszkodzona) to się naczekałem dwa tygodnie. W tym czasie wszystkie płyty EVGA oparte o nForce 750i zniknęły z hurtowni. I znów Format się popisał. Zaproponowali 780i (ten z spisu) po kosztach. Tzn dopłaciłem tylko różnicę pomiędzy dwoma modelami minus marża.
W sumie na kompa czekałem 20 dni. Niemalże 3 tygodnie. Momentami już naprawdę mną rzucało. Nie wiedziałem, że to dopiero początek problemów...

W poniedziałek dostałem w końcu upragniony sprzęt. W sumie był już w piątek, ale przez weekend chodził na montowni z odpalonym 3dMarkiem. Tak na wszelki wypadek. Kolejny plus dla Formata. Przy odbiorze dostałem gratis Panda Antywirus 2007 z subskrypcją na rok i piankę do czyszczenia monitorów.

Prawdziwy jaaz zaczął się w domu, przy podłączaniu maszynki. Raz: kabel od monitora nie pasuje do żadnego gniazdka na płycie głównej. Dwa: kabel od drukarki nie pasuje...jak wyżej. Trzy: jest 8 podłączeń do karty dźwiękowej. Gdzie wytknąć głośniki? Cztery...ale o tym zaraz.
Kabel DVI od monitora szybko się znalazł w pudle z częściami zamiennymi. W końcu był w zestawie, kwestia zlokalizowania. Głośniki? Puści się jakieś MP3 i znajdzie pasujące gniazdko. Ale drukarka...to już problem. Przyznam, że drukareczka (HP Deskjet 640c) jest jednym z podstawowych elementów pracy dla mnie. No, ale że w czasach jej wydawania nikt na serio nie myślał o USB jako standardzie....Na szczęście blisko mam do sklepu z akcesoriami. Laptopy, myszki, klawiatury, płyty CD-RW i takie tam. Nieźle zaopatrzony. Wziąłem stary kabel LPT w dłoń i udałem się z nadzieją, że będą mieli odpowiednią przejściówkę...a przynajmniej z nadzieją że takie coś w ogóle istneje.
Sprzedawca dziwnie się na mnie spojrzał, kiedy wyjaśniłem o co mi chodzi. Jeszcze bardziej się skrzywił gdy zobaczył przyniesiony kabel. Już byłem pewien, że czeka mnie intensywne googlowanie w poszukiwaniu jakiegoś magicznego urządzenia, żeby połączyć drukarkę do komputera. Miałem jednak szczęście. Przejściówki nie było, ale znalazł się kabelek zastępczy. Z jednej strony LPT (do drukarki) z drugiej USB2.0. 26zł Piechotą nie chodzi, ale to i tak mniej niż nowa drukarka. Dodatkowo sprawiłem sobie nowe głośniczki, bo stare zużyły się lekko rzecz ujmując. 12 lat to dużo nawet jak na taki sprzęt.

No dobra, byłem w domu. Wszystko podłączone do skrzyneczki. Pierwsze uruchomienie systemu - o dziwo wszystko działa. Nadszedł czas na włożenie pudła na półkę w biurku. I tu zonk na maxa. Obudowa jest dokładnie 6mm za wysoka i się nie miejści. Myślałem, że mnie coś trafi. Oczywiście sam jestem sobie winien, w końcu nie sprawdziłem wymiarów. Założyłem, że skoro stary komputer pasuje to nowy też. Widać źle założyłem. Skończyło się na małej rewolucji. Poodłączałem wszystkie kable i ustawiłem kompa na biurku, obok monitora. Trochę dziko to wygląda...pewnie dlatego, że przyzwyczaiłem się do starego rozmieszczenia. Tym bardziej klapka od obudowy (zakrywa przedni panel) otwiera się w moją stronę i używanie CD jest z deka nie wygodne. Za to 2 porty USB zlokalizowane z przodu są w bardzo wygodniej pozycji.

Na tym się kończą cyrki z hardware. Jeżeli chodzi o systemy operacyjne...to nie jest źle. Na Oknach wszystkie stery mi poinstalowali, a Linusik sam wszystko skonfigurował. Tylko trochę jeezu było przy sterach do grafiki. Całe 20 minut się z tym męczyłem.
Jednakże opowieść o systemach operacyjnych to temat na kolejny wpis.

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Rzut oka na KDE

K Desktop Enviroment

Jako, że wymiana sprzętu zbliża się wielkimi krokami pomyślałem sobie, że można poszaleć na starym sprzęcie i zobaczyć co oferują inne środowiska graficzne.

Od KDE odstraszało mnie przede wszystkim brak kompatybilności z jedynym_słusznym środowiskiem graficznym* To znaczy, że to co sobie odpicowałem a GNOMEie nie będzie działać pod KDE, a drugi raz kombinować mi się nie chce.
No, ale skoro to miał być eksperyment, to można się poświęcić i te dwa dni posiedzieć na ustawieniach domyślnych. Takie założenie: sprawdzić jak dla osoby przywiązanej do GNOME'a będzie się sprawdzać środowisko K w wersji "out of box"

Instalacja
Bajecznie prosta.

sudo apt-get install kde
Z zależnościami do ściągnięcia było 211MB, co przy średnim transferze 360kb/s trwało mniej niż 10 minut. Potem tylko kwestia doinstalowania paczek językowych. Po instalacji ubyło trochę ponad pół giga z dysku. Liczba paczek: 308
Zdecydowałem się na KDE w wersji 3. Czytając na forach - mniej problemogenne, a ja nie mam czasu na zabawę.

Pierwsze uruchomienie
Na dzień dobry dostajemy do wypełnienia kreator z podstawowymi opcjami konfiguracji. Nie zagłębiając się, przeklikałem.
Jeżeli chodzi o środowisko pracy, to nawet nawet. Pulpit, paski narzędziowe, programy. Zachwyciło mnie centrum sterowania. Wszystko w jednym miejscu zamiast grzebania w plikach konfiguracyjnych

Konfiguracja
Ograniczyłem się jedynie do zmiany tapety i motywu systemowego. Patrząc na slash screen i procesy działające w tle to jest tego dużo za dużo. Jeżeli mam się zabawić na stałe to na pewno pójdzie sporo do kosza.
Biorąc pod uwagę, że działa jednocześnie sporo programów używających bibliotek GTK, to zużycie ramu jest masakryczne. To też będę musiał doszlifować.

Oprogramowanie
Na starcie dostajemy ogromną ilość softu. Jak dla mnie multum rzeczy zajmuje tylko przestrzeń dyskową. Ale taka rola środowiska graficznego - dostarczać narzędzia do każdej pracy.

Dla kogo?
Po pierwszym dniu - dla osób bezpośrednio przesiadających się z windowsa. Wszystko do wyklikania, pod ręką. Ba nawet styl systemu można ustawić na identyczny z windosowym. Chodź nazewnictwo programów może na początku wprawiać w osłupienie. Wszystko zaczyna się od literki K.

Co o tym myślę?
Jako środowisko graficzne bardzo dobre. Wszystko na swoim miejscu, pod ręką. Gdybym miał instalować dla kogoś nie ten-teges z linuxem, to pewnie bym polecił właśnie K. Ale mimo wszystko wolę GNOME'a. Moim skromnym zdaniem - większa elastyczność w użytkowaniu.



*oczywiście GNOME. Ale to napisałem w celach prowokacyjnych ;)

sobota, 14 czerwca 2008

Pięć rzeczy, których brakuje mi w Windowsie

Wiele pulpitów
Do surfowania po necia, przeglądania newsów czy pisania jakiś listów to nie jest potrzebne. Możliwość zdefiniowania dowolnej liczby pulpitów (obszarów roboczych) doceniłem w momencie jakiś większych robót. Wtedy liczba otwartych okien programów, katalogów, terminali, przeglądarek itp zaczyna przytłaczać. Pewnym rozwiązaniem jest dodawanie dodatkowych pasków narzędziowych i organizowanie jednakowych aplikacji w karty. Ale w pewnym momencie i to przestaje wystarczać.
Tutaj wkraczają dodatkowe pulpity. To nie żadne raj-waj, nowość czy coś. W Linuksowych środowiskach graficznych istnieje to od dawana i jest czymś oczywistym. Chodź sceptycznie do tego podchodziłem na początku, okazało się genialne przy pierwszej dużej pracy. W prosty sposób zorganizowałem na pierwszym pulpicie elementy pakietu biurowego z których w danym momencie korzystałem (kilka arkuszy kalkulacyjnych, oowriter i oodraw) a z poziomu drugiego wyszukiwałem informacje w internecie i korzystałem z zasobów lokalnych (przeglądanie plików, podgląd i tworzenie archiwów, edycja obrazków).
Upchnięcie tego wszystkiego na jednym pulpicie i jednocześnie wygodna praca są niemożliwe. Dodatkowo liczba pulpitów jest nieograniczona. Można je dodawać w lot. Potrzebuje dodatkowego obszaru? Trzy kliknięcia i już jest. Nie potrzebuje więcej? Myk i nie ma. Ten sposób organizacji pracy jest bardzo wydajny. łatwo przełączać się pomiędzy aplikacjami. W obrębie jednego obszaru to znane ALT+TAB, a pomiędzy obszarami roboczymi: CTRL+klawisze kursorów.
Generalnie pracuję na dwóch obszarach roboczych. Główny - standardowy. Dodatkowy - zajęty przez terminal. A miarę potrzeb naturalnie dodaję sobie dodatkowe. Chyba najwięcej na 4 pracowałem. Ale to rzadkość. Dwa/trzy w zupełności wystarczają. Ewentualnie dodatkowy na aplikacje które mają działać sobie w tle, a nie da się ich do tray'a wrzucić.

Terminal i BASH
Panie i panowie, proszę wstać. Król wchodzi.
Tak tak, bez "trybu tekstowego" to nie jest to samo. Mnóstwo rzeczy można wykonać szybciej przez konsolę. W dodatku nie musi być to "Czarne okno z białymi literami". Tak jak wszystko w Linuksie, tak i okno terminala można dowolnie modyfikować i konfigurować. Na pierwszy ogień idzie kremowe tło, czarne litery oraz jakiś fajny znak zachęty, np:

dwimenor [⌚ 13:14] ~ $
Oczywiście wygląd to nie wszystko. Liczy się funkcjonalność. Dzięki prostemu językowi skryptowemu jakim jest BASH można w prosty sposób zautomatyzować codzienne pracę. Pierwszą rzeczą jaką sobie zautomatyzowałem były codzienne aktualizacje systemu. Biorąc pod uwagę, że Update Manager na moim złomie dojść topornie pracował, wyłączyłem go i zastąpiłem prostym wpisem w ~/.bashrc
update () {
sudo apt-get update;
sudo apt-get -y upgrade;
}
W ten sposób, gdzie bym nie był zawsze mogę wykonać aktualizację systemu przez wpisanie update. Jeżeli będą jakieś błędy - zatrzyma się i nie rozwali całego systemu...jak to prezentowałem parę wpisów temu ;)

Oczywiście Windows też ma swoją "konsolę" i język skryptowe. Chyba to nazwali PowerShell. Ale to nie dla mnie. Wystarczyło mi, że widziałem kilka prostych przykładów skryptów żeby się zniechęcić

Repozytoria
Co to jest repozytorium? Generalnie to miejsce skąd pochodzą paczki z programami. Nie tylko sam program, ale też biblioteki potrzebne do uruchomienia, wtyczki itp. Repozytoria to najczęściej potężne serwery udostępniane przez społeczność opensource. Każdy może z nich korzystać, wystarczy połączenie z internetem. Naturalnie do naszej listy repozytoriów może dodać też oddzielną partycję na dysku, płytę dvd czy inne nośniki.
Co jest w tym takiego genialnego? Otóż załóżmy że szukamy jakiegoś programu. Google? wortale z oprogramowaniem? To dla windowsiarzy dobre.
Aby korzystać z repozytoriów, używa się najczęściej menadżerów pakietów. Uruchamiamy taki menadżer (to program z interfacem graficznym!) i sobie przeszukujemy jak na google. Przeszukujemy po nazwach (prawda, że istnieje spora szansa iż program do przeglądania pdfów będzie miał w nazwie frazę "pdf"?), autorach, wersjach opisach i czym chcemy. Znaleźliśmy? No to instalujemy. Dwa kliknięcia i już.
Repozytoriów jest sporo, ale menadżer pakietów pobiera dane jednocześnie z wszystkich które ustawimy w systemie. Nie trzeba więc latać po dziesiątkach portali z oprogramowaniem. Stan repozytoriów (co, jaka wersja, opis itp cechy programu) są zapisywane lokalnie na komputerze i co jakiś czas (w Ubuntu co jeden dzień) aktualizowane.
Dzięki takiej budowie systemu zarządzania oprogramowaniem mamy ogromne korzyści:
1. Szybkość. Przeglądanie i przeszukiwanie wszystkich źródeł oprogramowania w jednym miejscu
2. Szybkość. Repozytoria oprogramowania to bardzo wydajne serwery na dobrych łączach. Rzadko zdarza się, żebym ściągał wolniej niż 350kb/s chodź i to uważam że jest za wolno. Obstawiam winę starej karty sieciowej
3. Dostępność. Korzystnie z repozytoriów jest darmowe. Nie ma ograniczeń. Nie trzeba mieć nawet menadżera pakietów, ba nie trzeba mieć Linuksa żeby z nich korzystać.
4. Bezpieczeństwo. Wszystko jest podpisywane kluczami publicznymi. Nawet jeżeli nastąpi podmiana pliku w repozytorium (co się zdarzało w przeszłości) to nie dojdzie do infekcji maszyn z względu na to, że nowy plik nie będzie miał stosownego klucza.
5. Aktualność. W systemach user-friendly (Ubuntu, Mandriva) jesteśmy automatycznie informowani o nowych wersjach programów. Przy synchronizacji stanu repozytoriów z naszą bazą danych odpowiednie programy sprawdzają wersję paczek i wyświetlają stosowne informacje. Coś jak Windows-Update, tyle że nie będzie działać wbrew naszej woli, nie pobierze czego nie chcemy ani nie zresetuje komputera bez naszym chęcią.
6. I w końcu: Mnogość. W repozytoriach jest skolko-godno oprogramowania wszelkiej maści. Można też dodawać inne, mniej znane lub korzystać z oficjalnej listy dla naszej dystrybucji. W chwili obecnej w Ubuntowych repo jest blisko 25 tysięcy (!!) paczek z oprogramowaniem.

Co można jeszcze zaliczyć na plus? Cóż, z poziomu repozytorium można ściągnąć kod źródłowy oprogramowania i samodzielnie je skompilować (ale nie wszystkie repo to oferują). Ponadto repozytoria zawierają wszystkie wcześniejsze wersje oprogramowania. Jeżeli nowsza wersja z jakiś przyczyn nie działa, można użyć wersji wcześniejszych.

Wersja dla osób które jeszcze nie zrozumiały:
Wyobraź sobie program, który ma ustawione trzy strony:
www.download.net.pl
www.dobreprogramy.pl
download.chip.pl
Teraz, gdy chcemy zainstalować program X, w naszym programie nakazujemy jego instalację. Nasz program (menadżer pakietów) zadba o resztę: przeszuka stan wszystkich trzech wortali i wybierze ten na którym jest najnowsza wersja poszukiwanego programu.
Dodatkowo sprawdzi czy nie brakuje nam czegoś. Powiedzmy, że chcemy instalować najnowsze stery do karty graficznej. Wymagają one jakiegoś dodatkowego komponentu..jakiejś biblioteki systemowej, specjalnego instalatora...czegokolwiek. Nasz menadżer pakietów wyświetli monit o potrzebie zainstalowania tychże dodatków. Naturalnie poprosi o zgodę. Kiedy uzyska ją, pobierze wszystkie komponenty i je zainstaluje. W dodatku bez tego uciążliwego przekikowywania się przez instalator.

Sposób konfigurowania
Tu się rozbijają dwie rzeczy. Po pierwsze, żeby coś w Oknach zmienić najczęściej trzeba instalować osobny program. Każdy osobny program to zajęte miejsce na dysku, a przede wszystkim dodatkowe wpisy w rejestrze. Rozrastający się rejestr jest jedną z głównych przyczyn spowalniania systemu po pewnym czasie.
Po drugie - budowa samego rejestru. Jeżeli chodzi o standardowe klucze to nigdzie nie ma do tego porządnej dokumentacji. Oczywiście są opisy różnych kluczy, ale brakuje mi zbiorczego opisu wszystkich. Czegoś na zasadzie opisu klucz konfiguracji firefoxa
Nie zapominajmy też, że rejestr jest plikiem binarnym. To znaczy, że w momencie jego uszkodzenia nie ma możliwości poprawienia wadliwych wpisów. Można skorzystać z kopii zapasowych, ale w wielu przypadkach uszkodzenie rejestru uniemożliwia uruchomienie systemu a co za tym idzie - wykonania naprawy.
W systemach unixowych konfiguracja jest przechowywana w dwuch kataloagach.
/etc - główny katalog. Coś jak rejestr systemu windows, ale wszystko jest zwykłymi plikami
/home/user Pliki w katalogu domowym użytkownika (najczęściej ukryte, zeby nie przeszkadzały). Jeżeli urzytkownik uruchamia program, to najpierw sprawdzana jest konfiguracja własna a dopiero potem (w przypadku jej braku, uszkoadzenia, lub nie zdefiniowania niektórych wartości) jest sprawdzana wersja systemowa w katalogu /etc. W ten sposób preferencje własne mają pierszeństwo nad ustawieniami globalnymi.
Jeżeli jeden plik...ba nawet spora ich liczba się uszkodzi albo zniknie ciągle istneje możliwość poprawienia tego stanu rzeczy poprzez ręczne naprawienie.
Jeżeli nasza dystrybucja ma livecd, można uruchomić komputer z tej płytki i ręcznie naprawić uszkodzenia. Na przykład nadpisując uszkodzone pliki tymi z livecd. Może mało eleganckie, ale system ma sporą szansę się podnieść.

Żeby było jasne - mnie nie obchodzi czy konfiguracja to /etc czy rejestr systemowy. W windowsie brakuje mi możliwoście samodzielnego grzebania. Brakuje mi dokumentacji opisującej całość. Brakuje mi możliwości naprawienia, bez konieczności instalowania ponownie systemu.

Administrator z prawdziwego zdażenia
Niby jest konto administratora, ale to nie to. Używając go jakoś tak czułem, że nie jestem panem systemu. Że nie mogę wszystkiego. Że system, widząc że jestem adminem ciągle zachowuje się jakby nie dowierzał moim umiejętnością. Tak jakby zmieniała się tylko etykietka przy moim imieniu.

środa, 11 czerwca 2008

Worząc Okna Metrem

Ktoś w komentarzach narzekał na to, że nie piszę o Oknach. Dlatego ten wpis będzie tym systemie operacyjnym.

Wszyscy jeżdżący warszawskim metrem zauważyli wielkie panele i rzutniki na niektórych stacjach (Centrum, Wilanowska, Świętokrzyska,Pole Mokotowskie, Polibuda, Ratusz-Arsenał...coś pominąłem?). Jest to kolejny sposób w jaki metro jako takie zarabia. Po otapetowaniu wagonów w środku, na zewnątrz, bramek wejściowych i stacji jest to kolejna reklama jaką atakowi są pasażerowie. Dobrze, że mam lepsze zajęcia* niż przyglądanie się tej paciaii, bo bym musiał się zdenerwować**.
Jak wiemy założenia są takie:

1. Wyświetlane są informacje natury różnej
2. Mają się pojawić informacje z Gazety
3. Kiedy pociąg podjeżdża, wyświetla się stosowna informacja***
4. Żeby nie oślepiać maszynisty, są wyłączane na czas postoju
Właściwie, czy ktoś się zastanawiał jak to działa? No, poza tym że działa i wyświetla filmy. I tu mamy temat tego wpisu.

Wracając dziś z uczelni zaskoczył mnie widok paska stanu Windows (przycisk start, zegarek i te sprawy) na drzwiach. Naturalnie tych w środku, od strony ściany. Akurat tak się pociąg ustawił, że rzutnik rzucał ten fragment interfacu Windows na zamknięte dzwi.
Przyznam, że ździwkę miałę niezłą. Do tamtej chwili myślałem że całość pracuje na zasadzie zwykłego odtwarzacza DVD podłączonego pod rozdzielacz i dalej na rzutniki.

No i tu mam kolejny powód do krytyki systemu. Pociąg podjechał na stację, a rzutnik dalej działał. To, że maszynistę oślepi to raczej mało prawdopodobne. Gorzej mieli ci, co stali twarzą w stronę rzutnika albo siedzieli na nieodpowiednich siedzeniach. Nie jest miło dostać tak po oczach. Wzroku nie stracisz, ale kolejne 10 minut to piękna feria barw w twoim polu widzenia****.

I jak tu nie narzekać na Okna? Bądź co bądź, to system wywalił jakiś błąd i wstrzymał cały sytem. Ok'a, rozumiem-wywalił się odtwarzacz multimediów. Zdaża się i Okien nie winię. Ale nie powinno to spowodować wywalenia błędu i zakończenia działania całej procedury - podjerzdzający pociąg po przecięciu fotokomórki powinien zaawocować wyświetleniem stosownego komunikatu oraz przejściem rzutnika w stan uśpenia.

Zawsze powtarzałem, że Okna nadają się tylko do gier. Do profesjonalnych zadań, gdzie wymagana jest stabilność, przemyślana konstrukacja, niezależność układów oraz zwykła logika - już nie.

*Powtórki do zaliczeń/egzaminów. NIe wiem czemu, ale uczenie się w metrze jest strasznie wydajne. Ale to chyba tylko dla mnie.
**Bo jako takich reklam nie cierpię i ku uprzykrzeniu wszystkich marketingowców - totalnie je ignoruje
***Po Polsku - nie pamiętam dokładnie jak. Ale angielska wersja mnie intryguje "Attantion, train ariving" Coś mi się w tym ostrzeżeniu nie podoba ale nie wiem jeszcze co.
****Ci co mają doświadczenie z rzutnikami multimedialnymi wiedzą o co chodzi. Wspaniała technologicznie sprawa, gorzej jak się spojrzy w obiektyw.

wtorek, 10 czerwca 2008

Chwała niech będzie /var/log

Ten wpis to uzupełnienie wczorajszego.

Oczywiście nie mogło być tak, że po wywaleniu połowy środowiska graficznego system jednak będzie działał poprawnie. Po czterogodzinnej sesji nad Zarządzaniem Marketingowym oraz Technologią Żywności pomyślałem, że warto zobaczyć co na świecie się działo. Oczywiście przywitała mnie konsola.

Pierwsza myśl: jednak iXy padły. Na szczęście nie. "startx" nic dziwnego nie pokazał i serwer grafiki wstał ładnie. Ale sam serwer, nic poza tym.
Przyszło co do czego i musiałem zajrzeć do rzeczonego /var/log. A konkretniej pliku /var/log/apt/term.log który przechowuje wszystko co apt wypluwa w czasie używania tego kombajna.

Im bardziej się wczytywałem, tym większe przerażenie mnie ograniało:

Usuwanie apturl ...
Usuwanie nautilus ...
Usuwanie gnome-applets ...
Usuwanie gnome-panel ...
Usuwanie gnome-terminal ...
Usuwanie gnome-control-center ...
Usuwanie file-roller ...
Usuwanie firefox--gnome-support ...
Usuwanie gconf-editor ...
Usuwanie update-notifier ..
Usuwanie update-manager ...
Usuwanie gdm ...
Usuwanie gedit ...
Usuwanie użytkownika `gdm' ...
Usuwanie network-manager-gnome ...
Usuwanie gdebi ...
Usuwanie gksu ...
Usuwanie libgksu2-0 ...
Usuwanie gnome-system-monitor ...
Usuwanie gnome-session ...
Usuwanie gnome-settings-daemon ...
(...)
Usuwanie metacity


I tak dalej i tak dalej. Będzie tego w sumie z 40 pakietów. Nic dziwnego, że środowisko nie startuje, jak gdm'a nie ma. A nawet jak zainstalowałem to nie dziwne, że poza tłem Ubuntu nie było nic. Bądź co bądź bez metacity i nautilusa ciężko wymagać aby cokolwiek poprawnie działało...no powiedzmy...zawsze jest compiz domyślnie instalowany z Ubuntu. Ale jego też wywalło ^.^

Bez logów systemowych jedyne co by mi zostało to format i ponowne instalowanie systemu. O ile pod linusikiem to nie problem. Partycję domową mam wydzieloną (fakt faktem sporą część konfiguracji opcja --purge mi załatwiła) więc strata mała. Gorzej z czasem. Instalacja na ponad 6 letnim kompie to przeszło 2h roboty. Przeglądając logi systemowe i instalując co trzeba wyrobiłem się w czasie pół godziny.

A co do nowego kompa, to nie - nie będę się katował 64bitowym Ubuntu. ZOstane przy starym dobry 32 bit. Może trochę wydajości stracę...ale bawienie się z flashem, javą, kodekami...może kiedy indziej.

poniedziałek, 9 czerwca 2008

Oficjalnie rozłożyłem system

Stara mądrość ludowa brzmi:

Żeby popsuć Okna, wystarczy z nimi popracować
Żeby popsuć Pingwina, trzeba nad nim popracować
to sobie nad linusikiem popracowałem. Żeby tyle napsuć a jednocześnie zostawić system zdatnym do pracy, to trzeba umieć. Niewielu specjalistów by tak potrafiło, żeby kernel wyrzucał ooopsy, dpkg odmawiał wszelkiej współpracy, scrollkeeper wywalał masę błędów (których nie chce mi się poprawiać), a połowa środowiska graficznego poszła w niebyt.
Ale system działa...no powiedzmy że można nazwać to działaniem.
Oczywiście da się to naprawić w jakieś dwie godziny. Nie tyle trudne co czasochłonne. Trzeba by jakieś 500mb pakietów ściągnąć i zainstalować, popoprawiać parę rzeczy ręcznie w plikach konfiguracyjnych. Do zrobienia. Ale szczerze mówiąc, nie chce mi się. Za dwa dni ma przyjść nowy komputer i tak, więc szkoda dwoić pracę.

A jakby kogo interesowało w jaki piękny sposób się załatwiłem:
sudo apt-get remove gconf2 --purge -y --force-yes
i zostawiłem kompa samego sobie. Zanim wróciłem, było już prawie w połowie wywalania zależności. Dobrze, że przerwałem w porę bo kto wie co by się stało.

niedziela, 8 czerwca 2008

Złota Myśl VI

Jeżeli coś może się nie udać, to się nie uda.

sobota, 7 czerwca 2008

5P13R-D4L4J-1KUP5-30RY6-1N4Ł4

Nie trawię piractwa komputerowego. Po prostu nie trawię na całej linii. Od piratów po ludzi sięgających po piracki soft czy muzykę. Jednak to nie jest to.

Pierwszym i najpoważniejszym zagrożeniem dla szeroko rozumianej "własności intelektualnej" są bzdurne przepisy, DRMy (i inne wynalazki) oraz organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi. Czemu? Krótka piłka - jeżeli zliczyć koszty tego wszystkiego, wyjdzie jakieś 40% ceny nowego utworu. Dodajmy do tego naście pośredników i już mamy podstawowy argument piratów, czyli zbyt wysoką cenę. Tu się zgodzę, ceny za muzykę w sklepach czy specjalistyczne oprogramowanie w większości przypadków są skandaliczne. O ile w przypadku softu mamy ruch Open Source, który dostarcza nierzadko oprogramowania znacznie przewyższającego komercyjne odpowiedniki, to z produkcjami filmowymi i muzycznymi jest gorzej.
Znaczy nie, nie jest gorzej. Fakt, że za darmo nie dostaniemy utworów światowej sławy zespołów. Ale są serwisy takie jak jamendo.com czy mp3.wp.pl z których można ściągnąć muzykę za darmo. Pewnie, że żadnego z artystów nie znacie. Pewnie, że trzeba ich poznać. Wiele jest utworów które nie będą odpowiadały. Ale powiedzmy sobie szczerze: czy naprawdę trzeba słuchać żeby móc powiedzieć, że słuchasz ?
Jako odbiorca o dojść specyficznym podejściu (klasyczny rock'n'roll, muzyka lat 60'-80') spędziłem na tych serwisach sporo czasu ściągając liczne próbki i składanki. Mając tak bogatą bazę wyjściową można naprawdę mnóstwo dobrej muzyki.

Jeżeli już koniecznie szukamy konkretnych zespołów a nie gatunku, mamy jeszcze inny wybór. O ile pełen album sporo kosztuje, to pojedyncze utwory można ściągnąć po około dolca za sztukę. Gdzie? iTunes, Napster
W sumie będzie to jakieś 10 milionów utworów po dolcu za sztukę. I to bez DRM.

Nie rozumiem ludzi udostępniających rzeczy chronione prawem autorskim, normalna praca jest lepiej płatna...taaa ale trzeba pracować. A to poniżej twojej godności panie pirat prawda?

Nie rozumiem ludzi korzystających z takich zasobów, a mających legalną alternatywę. Dajcie spokój - dolar za utwór? Sieć pełna produktów open source? Czasy się zmieniają a wy zostajecie w średniowieczu internetu. Co? Walczysz z "kapitalistami"? "O wolność słowa"? z "bezdusznymi korporacjami"? Śmiechu warte. To, że rynek muzyczny/programistyczny traci XXX miliardów dolarów rocznie to kpina. Wymówka, żeby zwrócić uwagę na problem...od niewłaściwej strony. W końcu, jak sam mówisz, panie piratujący, "I tak bym nie kupił, nawet jakby było taniej". Zgodzę się, też bym pewnie nie kupił, tylko ściągnął jakąś opensourcową...w ostateczności freeware.
Nie kupując nie uderzasz w "chciwe koncerny". Uderzasz w szarych pracowników. Programistów, dział techniczny, wykonawców, grafików i całej reszty znajdujących się na samym dnie łańcucha produkcji.

Nie rozumiem ludzi ściągających filmy kinowe z neta. No dajcie spokuj, Władca Pierścieni na 17 calowym monitorku? Nawet na 25 calowym telewizorze wersja DVD wygląda beznadziejnie w porównaniu do prawdziwego kina.

Nie trawię ludzi "piracących" gry. Tu nie ma odpowiedników, zgodzę się. Ale gry, tak jak i reszta rzeczy to towar luksusowy. Wolę pozbierać miesiąc i kupić jedną, dobrą produkcję niż piracić siedemnaście. Zresztą, cykl produkcji coraz bardziej się skraca przez co na rynek trafiają wersje z błędami. Wolę odczekać trochę i kupić już z patchem niż gryźć zęby za każdym razem jak gierka się wywali. Zresztą, góra za pół roku gra trafi do jakiejś taniej serii za 20 złotych.

Nie trawię MPAA, RIAA, ZAIKS czy innych. Niby chronią artystów, ale w rzeczywistości to ich działania doprowadzają do zapaści na legalnym rynku. Fosowanie bzdurnych przepisów, niejasne procedury postępowania, wprowadzanie rozwiązań antypirackich które utródniają życie jedynie normalnym użytkownikom.

Nie trawię ludzi mówiących że wszystko powinno być za darmo. Artysta ma prawo żądać pieniędzy za swoją pracę. Za to nikt nie powinien żądać góry szmalu od artysty za to, żeby mógł ją wykonywać.

Nie trawię stron pokroju zatoki piratów. Zamiast zająć się promocją na rzecz wolnych licencji, przekonywać artystów, że wydawanie dzieł w internecie bez udziału grupy pijawek (pośredników) da im większe zyski to bawią się w małą wojnę. Komu to szkodzi? Każdemu, przez takie postępowanie artyści tracą chęć do pracy. Nie dziwię się - też by mi się nie chciało pracować gdybym żył w przeświadczeniu, że nikt nie kupi tego. Dlatego wszystko co piszę wydaję na licencji Creative Commons: Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 2.5 Polska
I nie mam zmartwień. A, że nie zarabiam? Cóż gdybym chciał zarabiać to zamiast pisać do dość wąskiego grona ludzi* intensywnie bym promował bloga i oklejał go reklamami. I szczerze mówiąc: jeżeli mam żyć z reklam, to ja dziękuję takie życie.

*Tu pozdrawiam całe MST, Rybę, Shina i całą resztę odwiedzających dość nieregularnie bloga;)

wtorek, 3 czerwca 2008

Do what I mean

Jestem Dwimenor, w skrócie Dwim. I tak większość ludzi się do mnie zwraca.* To, że google prawidłowo indexuje mój nick to nie jest wielka niespodzianka. Bądź co bądź jest oryginalny. Jakież było moje zdumienie, gdy przez przypadek wklepałem "dwim" na googlu.

"Rób co mam na myśli"...ileż razy próbowaliśmy zmusić kumputer do posłuszeństwa. Ileż razy chcieliśmy, żeby coś zrobił ale nie robił tego. Któż by nie chciał**, żeby system operacyjny odgadywał nasze zamierzenia. Jeżeli kiedyś zdaży się wam przeszukiwać google z zamysłem "jak XYZ zrobić, i dlaczego nie jest tak takie proste jak sobie wymyśliłem/am" to wspomnijcie ciepłą myślą Dwimenor


*Bo za "Dwime", "Dwimer" czy inne wynalazki potrafię być bardzo niemiły.
**Ja bym nie chciał. Wystarczyło, że zobaczyłem jak w winVista jest rozwiązane szczątkowe rozwiązanie tego zagadnienia.