niedziela, 12 października 2008

Wyszukiwanie biblioteczne

Odwykłem od bibliotek. W dobie internetu kto by pisał pracę siedząc w bibliotece, kiedy wystarczy wklepać na google i na tej podstawie coś napisać. Jeżeli jest się zdolnym* i nie poda w źródłach "internet" to nikt nawet się nie kapnie. Naturalnie daleko mi do "kopiuj-wklej" z wikipedii czy ściągi. Preferuję pracę "z wykorzystaniem materiałów" niż "odtwórczą". Czego nie chcą przyznać profesorkowie i doktorki wszelkiej maści jest to, że w internecie można znaleźć naprawdę wszystko. Tylko trzeba umieć. Fakt, istnieje całe multum publikacji niskiej jakości, zawierających przekłamania. Ale powiedzmy sobie szczerze, większość drukowanych publickaji też nie jest specjalnie wiarygodna, szczególnie jeżeli chodzi o dane statystyczne. A trzymane na półkach dzieła z lat 70' ubiegłego wieku nie poprawiają sytuacji. Ale można trafić też na taką ilość perełek, że wystarczyłyby do zapełnienia biblioteki. Perełek, które w bibliografii mają 50 i więcej dzieł drukowanych.
Ja rozumiem, że niektórym starym pryką idea dzielenia się informacją i wiedzą za darmo jest absolutnie obca. Tak samo idea Creative Commons i FLOSS jak się zastanowić. Cóż, w czasach ich młodości coś co było za darmo to było i kiepskiej jakości i prawnie/moralnie podejrzane. Czasy się zmieniają, ludzie nie.

Przyszedł jednak czas, kiedy trafił się referat na który w internecie dużo nie znajdzie się. Co naturalnie się zmieni w momencie kiedy znajdę 10 minut czasu aby przerobić to co napisałem na wersję zdatną do zamieszczenia na Wikipedii.
Jest taka ryba, co mintaj się zwie. Ale żeby napisać o niej 4 strony tekstu niestety musiałem sięgnąć do źródeł bibliotecznych. Szczerze mówiąc, z uczelnianej czytelni i magazynu książek nie korzystałem jeszcze. Zawsze musi być ten pierwszy raz.
Mimo pewnego wyobrażenia o tym wszystkim przeżyłem szok. Normalny szok, jak archaiczne i oderwane od rzeczywistości jest wyszukiwanie w książkach. Żeby znaleźć cokolwiek trzeba najpierw znaleźć dział(co jest podejrzanie skomplikowane), przeszukać dwa regały książek, potem przejrzeć całą, tą jedyną w której coś może być. I na koniec się przekonać, że pod hasłem "mintaj" znajduje się informacja "ryba z rodziny dorszowatych". No dajcie spokój.
Mamy regał zatytułowany "ryby:. Są tam 3 książki: Mikrobiologia ryb morskich, Morskie surowce żywnościowe i jakąś broszurę której tytułu nie pamiętam. Jest też regał "rybołówstwo" dwie godziny życia straciłem, żeby się dowiedzieć, że powinienem szukać w działach "żywienie" oraz "zoologia". Kto by pomyślał. Tym bardziej, że zoologia, nie wiedzieć czemu była ładny kawałek drogi od "rybołówstwa", przedzielona prawem, immunologią i czymś tam jeszcze.

Pół biedy, kiedy w książce jest porządny spis treści oraz indeks rzeczowy. Można szybko dokonać oszacowania wartości trzymanego w ręce dzieła. Ale szlag człowieka trafia, jak znaleźiony atlas ryb nie posiada takiego udogodnienia, bo został wydany z 68' roku. Ba, w dodatku rybki nie są ułożone alfabetycznie, tylko według jakiejś pokrętnej logiki stosowanej przez autora.

Już dawno wszystkie biblioteki świata powinny być w formie elektronicznej. Wpisuję sobie interesującą frazę i już. Po gołym tekście poruszam się przy pomocy szukajki (ctrl+f). Google już coś takiego zaczęło robić. Ale profesorki się oburzyły na "takie łamanie praw autorskich". Ich praw autorskich. W dodatku do książek, których 99% treści topraca odtwórcza na podstawie setki innych publikacji.
Paranoja.
A przecierz można zarobić. Wstawić googleboxa z reklamami gdzieś z boku, dobrać reklamy do treści wg słów kluczowych i wypłacać tantiemy od odsłony.

Brak komentarzy: