niedziela, 27 kwietnia 2008

Kontrola błędów

Błąd popełnia każdy. A najczęściej użyszkodnik. Ciężko przewidzieć wszystkie możliwe działania tegoż osobnika. Im bardziej złożony program, tym więcej możliwości do zepsucia jego działania Między innymi dlatego tak długo trwają beta testy...no a przynajmniej powinny trwać.

Załóżmy, że mamy program, który zapisuje wynik swojego działania do pliku o określonej nazwie. Innymi słowy: jakiś edytor tekstu.
Pierwsze problemowe miejsce: wybór nazwy. Trzeba sprawdzić, czy:
1. Czy nazwa nie zawiera niedozwolonych znaków. Im gorszy system operacyjny (a raczej rodzaj partycji i system plików), tym więcej takich niedozwolonych znaków. Jeżeli program jest multiplatformowy, trzeba załączyć wszystkie możliwości.
Generalnie system operacyjny przy próbie "zuego" zapisu odmówi współpracy, ale po co użyszkodnik ma dostawać dziwne komunikaty? Lepiej, żeby program o tym poinformował w przyjazny sposób.
2. Czy podana nazwa jest unikatowa, czyli czy plik o podanej nazwie wcześniej nie istnieje. Jeżeli tak, to wyświetlić odpowiedni monit z prośbą o potwierdzenie nadpisania zawartości.
3. Czy użyszkodnik ma prawa do zapisu w danej lokalizacji? System znów zwróci błąd, ale sprawa jak w punkcie 1: trzeba przewidzieć jakiś stosowny komunikat.
4. Czy dany typ partycji może obsłużyć plik o zadanej objętości? Starsze partycje nie radzą sobie z plikami o jakiejś niebotycznej wielkości. Np FAT32 gubi się chyba przy 4GB.
5. Czy jest wystarczająca ilość pamięci operacyjnej, aby zapisać plik? Czy nie trzeba wyświetlić monitu z prośbą o zamknięcie zbyt wielu działających programów?
6. Czy inna aplikacja nie zapisuje/nie odczytuje w tym czasie danego pliku?
7. czy to? czy tamto?

A w końcu mówimy tylko o zapisie do pliku. Programy robią miliony innych rzeczy. Kontrola błędów jest też na podstawowym etapie wprowadzania danych. Najpierw sprawdza się czy dane wprowadzone przez usera są zgodne z maską, potem przekazuje głównej funkcji wykonawczej. W ten sposób dane trafiają do głównej funkcji w postaci zweryfikowanej. To znaczy - nie ma błędnych danych. Jeżeli funkcja jest zasobożerna, to dodanie do niej sprawdzania poprawności jeszcze bardziej obciąży procesor.

Z drugiej strony:
Nie trzeba na nowo wynajdywać koła. Istnieją odpowiednie zestawy funkcji, biblioteki programistyczne i podręczniki. Mimo wszystko, biedny programista musi się czasem wczuć się w rolę użyszkodnika i pomyśleć, co on może zepsuć. W końcu programy nie psułby się, gdyby nie ich użytkownicy, prawda?

piątek, 25 kwietnia 2008

Ubuntu 8.04 vel Hardy Heron

Pierwszy dzień użytkowania. I mieszane uczucia. Bardzo mieszane. Ogólnie jest dobrze, ale coś jest takiego...nie wiem co. Gdzieś coś tkwi co mi się nie podoba ale nie umiem tego nazwać. Ale po kolei.

Chwała niech będzie torrentom. Przy tak popularnym pliku nie ma problemów z ściąganiem. 380kb/s transferu i lecimy. Oczywiście za rok znalezienie dużej liczby peerów będzie pewnie graniczyło z cudem, ale w takich chwilach jak ta sieć torrent góruje nad serwerami ftp. No, ale to temat na osobny wpis. Tym bardziej, że temat jest ciekawy.

Instalacja na moim starym komputerze, wyposażonym w 256 mb RAM to ból. Ciągnie się półtorej godziny z okładem. Ale jak już się zainstalowało...cudo. Przy pierwszym uruchamianiu aż się zdziwiłem, że tak szybko się uruchamia. Cały proces bootowania trwa 35 sekund. A ile ja się na Faistym męczyłem, żeby zejść poniżej minuty. Różnica 8 wersji kernela daje efekt. A na Faistym jakoś nigdy nie chciało mi się tego akurat zabiegu robić.

Po instalacji przyszedł czas na konfigurację. Trochę z starego /home zostało, trochę musiałem na nowo, głównie dźwięki systemowe. Do tego czyszczenie listy zainstalowanych pakietów (arivederci 28 pakietów i 300mb nowej, wolnej przestrzeni dyskowej). Z drugiej strony trochę niezbędnych do pracy przybyło: conky, devilspie, nvidia-glx, manpages-pl, unrar, kodeki, flashplugin, etc

Teraz pora na compiza. Podoba mi się jak diabli, ale niestety - nie na mój sprzęt. Fajne są opcje wyboru "efektów wizualnych". Brak, podstawowe i full wypas. Na podstawowych nie jest źle z wydajnością. Może trochę pokonfiguruję i nie będzie źle. Na full wypas...no, jest full wypas. Ale właściwie poza oglądaniem nie da się nic robić.

Ogólnie system chodzi wolniej. Cóż, softwere idzie w górę, a moje hardwere zatrzymało się w 2002 roku. Nikogo tu nie obwiniam, co najwyżej siebie. W końcu mogłem zostać przy ubuntu 7. Na dobrą sprawę zaktualizowałem system tylko z jednego powodu: LTS. Do 2011 roku system będzie wspierany. O ile w wersjach 9 i 10 nie pojawi się coś naprawdę ważnego, to nie zamierzam aktualizować.

Największym negatywem jest firefox3b5. Od bety nie można za wiele oczekiwać no ale....działa o wiele gorzej od 2.0.0.14. Trójka działa szybciej, mniej zasobożerny ale...działa źle. Ciężko to wytłumaczyć. Po prostu działa źle mimo tego, że działa wszystko.
Poczekamy, zobaczymy. A poczekamy na RC, potem na wersję stabilną. A jak nie, to zawsze pozostaje gałąź 2.x

środa, 23 kwietnia 2008

Godzina

Od tygodnia byłem w całkowitej izolacji od świata. Od tygodnia nie widziałem światła słonecznego, niebieskiego nieba. Nie oddychałem świeżym powietrzem. Zapasy wody ginęły w oczach. Na długo nie starczą. A może to ja za szybko spożywałem ten życiodajny płyn? A co będzie, kiedy woda się skończy?

Czytaj dalej

niedziela, 20 kwietnia 2008

Nowy layout

Trochę rozszerzyłem stary layout. Przy długich postach ciężko się czyta, jeżeli co chwila trzeba przeskakiwać do nowej linni. Głupie 200px a cieszy.

piątek, 18 kwietnia 2008

Nie miał człowiek kłopotu, to go do lekarza wysłali. Epilog

W końcu. Przeboje związane z załatwieniem badań okresowych zakończyły się. W ciągu trzydziestu sześciu dni odbyłem sześć wycieczek do różnych przychodni. Ale to już koniec. "Pozwolenie" na dalsze studiowanie spoczywa w moich rękach i tylko czeka, aż dostarczę je do dziekanatu. Pomijając godziny otwarcia "student friendly", nie przewiduję żadnych problemów.

Muszę przyznać, że ostatnie trzy wizyty (łącznie z dzisiejszą) były bezproblemowe. Krew, spirometria (a jednak :/) i standardowa seria pytań: czy palisz? czy pijesz? czy ktoś z rodziny do trzeciego pokolenia chorował na , czy coś ci dolega*...Ciekawi mnie co sobie lekaże tam notują w tych księgach. Czytać do góry nogami nie potrafię za bardzo, więc nie wiem A potem wyciągają teczki na człowieka, że w wieku młodzieńczym miał coś tam.
Teraz już wiem czemu nie przepadam za lekażami. Wiedzą więcej na mój temat niż ja sam. W ramach "absurdu roku" proponuję zrobić medialną nagonkę pod tytułem "co służba zdrowia o nas wie i czy nie narusza to prywatności". No bo w końcu mogą te dane wpaść w niepowołane ręce.


* sumienie?

czwartek, 17 kwietnia 2008

RSS

I nastał w końcu ten dzień. Liczba nieprzeczytanych nagłówków przekroczyła barierę 100. Można to też nazwać inaczej - na każdym subskrybowanym kanale miałem przynajmniej jeden nieprzeczytany news.

Kiedyś sceptycznie się odnosiłem do tej technologii, traktując ją raczej jako chwilowy kaprys. Pierwsze doświadczenie miałem przy okazji spersonalizowanej strony głównej google. Genialna opcja, o ile nie przesadzasz z bajerami. W pewnym momencie miałem już tyle subskrybowanych kanałów, że przestało być to wygodne. Naszedł dzień przesiadki.

Wychodząc z założenia, że i tym razem google mnie nie zawiedzie ruszyłem na poszukiwania odpowiedniej usługi. Oczywiście wiedziałem, że są do tego specjalne programy. Niestety, to nie dla mnie. Raz, że mój komputer do szybkich nie należy (6 letnia złom) i kolejny progs działający w tle mógłby znacząco wpływać na wydajność. Niby to tylko parę procent mocy...da się przełknąć. Gorzej z pamięcią RAM i IN/OUT twardziela.
Druga sprawa: zdawało mi się (i dalej zdaje), że to niezbyt wygodne jest odpalanie kolejnej aplikacji, jeżeli mogę to zrobić z poziomu innej. W tym wypadku firefoxa.
Trzecie założenie: chcę mieć szybki dostęp do kanałów w każdym miejscu na świecie, bez potrzeby instalowania czegokolwiek.

Prosta droga - jakiś z czytników online. Przez pewien czas zastanawiałem się, czy coś takiego istnieje. No, ale skoro można subskrybować na igoogle.com to i pewnie można to robić wygodniej gdzie indziej. Oczywiście pierwsza myśl: może google cos takiego ma? Krótka piłka: ma i jest...nie wiem czy świetne bo nie mam porównania. Ale przynajmniej spełnia wszystkie 3 założenia. Pewne boje stoczyłem z konfiguracją katalogów. Jak i w przypadku gMali, filozofia jest trochę inna. Jak się przyzwyczaić to zaczyna się doceniać mechanizm.

Po trzech miesiącach całkowicie zmieniłem swoje podejście do RSS. Zamiast kolejno otwierać naście stron i sprawdzać czy coś nowego, wygodniej nagłówki przejrzeć i wybrać co ciekawsze. Jedna rzecz mnie nieco irytuje. Mianowicie "sugerowane kanały" czy jakoś tak. Z założenia na podstawie aktualnie wybranych kanałów dobiera nowe z bazy danych które "mogą mnie zainteresować". Pomijając fakt, że nie lubię jak ktoś mi sugeruje "co mi się może podobać" to działa to dojść...dziwnie. Algorytm sugeruje się wyborami ludzi którzy subskrybują te same kanały co ja. Jeżeli dwie osoby subskrybują kanał "a", ja dodatkowo "b" a drugi osobnik "c", to istneje spore prawdopodobieństwo, że ja otrzymam kanał "c" a tamten kanał "b". Niekoniecznie musi się to pokrywać z naszymi osobistymi preferencjami. Co dziwniejsze im więcej kanałów danego typu odrzucę z sugerowanych, tym więcej podobnych otrzymam następnym razem. Trzeba przyznać, że to podstępna bestia.

A teraz pozwolicie, wracam do czytania zaległych nagłówków.

niedziela, 13 kwietnia 2008

Wysoki poziom trudności

Lubię wyzwania. W pewien sposób objawia się to tym, że gram tylko w trudne gry komputerowe. Brak możliwości podkręcenia poziomu trudności zawsze jest wielkim minusem. Oczywiście nie oznacza, że jestem takim pr0 graczem i gram z jedną ręką związaną na plecach, żeby dać komputerowi szansę na wygraną. Nie - po prostu lubię wysilać szare komórki. Lubię oglądać jak flota moich okrętów bojowych zmienia się w kupę złomu z powodu ciekawego zagrania przeciwnika. Albo kiedy członkowie mojej drużyny ulegają mieczu i magii przeciwników. Właściwie powinienem powiedzieć, że powodem jest błąd popełniony przez moją osobę. To, co skrzętnie ukrywane jest pod "realistyczną sztuczną inteligencją komputera" to nic innego jak wymuszanie błędów na graczu i skrzętne ich wykorzystywanie.
Lubię grać na wysokim poziomie trudności. Czuję wtedy, że żyję. Niestety, pod tym względem nowe gry całkowicie mnie rozczarowały. Podwyższenie poziomu trudności powoduje przeważnie, że przeciwników jest więcej i są lepiej uzbrojeni.
Weźmy na warsztat gry Black Isle (Baldury, Icewindy). Wymaksowanie skali objawia się tylko zwiększoną ilością zadawanych obrażeń (x2). Pewnie oponenci mają też nieco lepsze rzuty obronne. Niby ubogo...ale coś w tym było. Nawet taki wyprany z fabuły Icewind dale, będący taktycznym hack'n'slash na zasadach AD&D, miał w sobie to coś. Grając w trybie Serce Furii (taki tryb dla masochistów), czułem w końcu ogrom przytłaczającego mnie świata. Zwykła grupa szkieletów stanowiła wyzwanie dla mojej wspaniałej drużyny. Nie było taryfy ulgowej w postaci dostosowania lochów do przewidywanego poziomu postaci gracza. Nie było poprawki na to, że wchodząc do Doliny Cienia gracz jeszcze nie obył się z zasadami gry. To było jak prawdziwe, rasowe RPG. Grupka najemników, która przemierzyła już świat ponownie trafia na wymagających przeciwników. Nie przytłaczających, o nie. Przez cały tryb Serce Furii przeciwnicy stanowili równy poziom dla drużyny,
A teraz weźmy rasowe h'n's, zapoczątkowane przez Diablo (a właściwie DII, bo od tego się cały szał rozpoczął). Nawet na Piekle postać albo wymiatała, albo zwykłego zombiaka tłukło się parę minut. Gdzie w tym sens? Gdzie wyzwanie, gdy albo ty zabijasz potwory w sekundę, albo one robią to z tobą. Ale to chyba jest przypisane do gatunku.
Żeby nie było, lubię też sobie sam utrudniać rozgrywkę. A to tworząc niestandardową drużynę, a to korzystając z "gorszych" drzewek technologii. Przechodząc n-ty raz tą samą grę warto mimo wszystko skorzystać z wszystkiego co oferuje silnik. Może dlatego nie cierpię shooterów, platformówek i im podobnych. Nie ma w tych grach możliwości samodzielnego obniżenia swoich szans. Oczywiście można przej ść całego MoH z coltem w ręku, ale nie w tym rzecz.

W moim osobistym rankingu gier gdzie można coś sensownego z SI zrobić najwyżej stoją shootery. Programiści w końcu nauczyli mięso armatnie jak należy wykorzystywać elementy otoczenia i działać w grupie. W gruncie rzeczy nie jest to aż takie trudne. Istnieje skończona liczba pozycji w obszarze widzenia przeciwnika a także skończona liczba zakresów pozycji w których jest gracz. Trochę dobrych algorytmów, kilkadziesiąt cykli procesora więcej i mamy "zdumiewające SI". Podniesienie poziomu trudności może się odbyć na zasadzie "jak często są te miejsca wykorzystywane". No i zawsze pozostaje możliwości mutowania przeciwników z muchami (refleks) z sokołem (celność).
Eksekwo z shooterami całkowicie przeciwstawny gatunek: turowe strategie. Tu też sprawa z punktu widzenia algorytmów SI jest uproszczona: znana jest liczba "pół" gry, rozmieszczenie specjalnych "pół" (surowce, granice, przeszkody terenowe). W dodatku nie trzeba się dostosowywać do sytuacji dynamicznie, a jedynie z tury na turę.
Na trzecim miejscu - RTSy. Teren jest w zasadzie jest ciągły (chodź zobaczmy sobie Earth 2150 i jak to jest z tą ciągłością), możliwych zagrywek dużo większa liczba. Mniej więcej dlatego w RTSach jest generalnie mniej typów jednostek, specjalnych broni, czarów etc niż w turówkach. Generalnie albo SI kuleje, albo wymiata. Trzeba jednak przyznać, że na tym polu programiści mają najwięcej do poprawienia na polu bocznym. Komputer nie musi klikać, żeby budować - nie ma tych kilkusekundowych przerw w których nasze fabryki stoją i nic nie robią. Mając cały zapas mocy wielordzeniowych procesorów może planować cykl produkcji z kilkunastu sekundowym wyprzedzeniem. Wie w którym momencie czasu przyszłego żniwiarka przywiezie surowce i co może za to zbudować. Kilkadziesiąt sekund - to wystarczy aby optymalizować produkcję i badania.
Dalej właściwie nie ma co wymieniać. SI w RPG i nack'n'slash praktycznie nie istnieje z powyższego punktu widzenia. W przygodówkach i platformówkach praktycznie nie jest potrzebne.
Oczywiście nieco się poprawia realizm triggerami - jeżeli gracz X to komputer robi Y. Np spawnuje Z przeciwników za plecami. Problem z tym, że działa to tylko jeden raz, w zasadzie do momentu załadowania wcześniejszego stanu gry.

Jednym z moich ulubionych gatunków gier są kosmiczne RTSy. Pomijając oczywiście grafikę podoba mi się brak ograniczeń terenowych. Atak może nastąpić z góry i z dołu, a nie tylko z któregoś z kierunków kompasu. Ma to fantastyczne zastosowanie w skali makro. I jednocześnie ujawnia się pewna niedoskonałość SI. Jeżeli wyprowadzamy atak jedną flotą, to kierunek ataku jest...jednowymiarowy! Nie ma znaczenia czy zostanę zaatakowany z dołu lub z góry, gdyż dzięki sensorom zasięg widzenia jest ogromy w porównaniu z tempem przemieszczania się jednostek. Od momentu wejścia w zasięg mam zawsze kilkanaście sekund na reakcję. Nie ma takiej sytuacji, że wszystkie działa są nastawione w jednym kierunku, a wróg spokojnie podchodzi od tyłu. W pełnym 3D coś takiego nie istnieje.
Cała zabawa z 3D zaczyna się w momencie ataku z kilku stron na raz. Wtedy wroga flota jest atakowana naprawdę z kilku stron, podczas gdy atakować może tylko w jedną. SI kuleje w 3D - w żadnej grze nie widziałem jeszcze sytuacji w której dzięki przewadze w przestrzeni komputer jest w stanie wygrać. Ale mimo wszystko lubię te gry.
Z wszystkich w które grałem najlepiej mi się główkowało przy Hegemonia : Żelazne Legiony. Na normalu gra jest banalna. Na trudnym...cóż, trzeba nieco wysilić szare komórki. Ataki, chodź z przewidywanego kierunku, są nieco lepiej koordynowane np z działalnością szpiegów.

Ktoś może powiedzieć "szukasz wyzwania, graj z ludźmi przez sieć". Też prawda...ale nie lubię grać w multi. Przynajmniej mam pewność, że komputer nie oszukuje. Niestety, skazą dzisiejszej rozgrywki online są wszechobecne cheaty, boty czy macra. Albo granie aby zarobić (sprzedaż itemów, kont etc). To już nie jest fascynacja niedorobionego programisty, ale biznes pełną gębą. Są i ludzie normalni, nie mówię, że nie. Mimo wszystko wole potyczki z SI - jest zdecydowanie bardziej pomysłowa od większość graczy. Paradoks? Powinni mnie zamknąć w psychiatryku? A gdzież tam. Wystarczy sobie wejść na gamesfaq.com i poczytać opracowania do gier. Dostajemy do ręki pełen opis silnika gry i który "build" jest najlepszy. Nie najlepszy, bo najlepiej się gra, a najlepszy bo najskuteczniejszy. A potem widzę setki takich, co to kopiują. Pewnie, są skuteczni w grze. Tyle, że inteligencji w tym mniej niż za czasów Commodore 64.

poniedziałek, 7 kwietnia 2008

W poszukiwaniu utraconego dziennika

-Mistrzu Dwimenorze! Mistrzu Dwimenorze obudź się!
Co za utracona dusza wyrywa mnie o objęć słodkiego snu o...
-NA DZIEWIĘĆ PIEKIEŁ, która to godzina?
-Czwarta trzydzieści Mistrzu. Musisz natychmiast wstawać, bo...
-Człowieku, skąd ci przyszło do głowy aby budzić mnie o tak nieludzkiej godzinie?
-Mistrz Skarbnik wzywa...
-A niech ten stary piernik sobie wzywa. Zejdźże mi z oczu jeżeli nie chcesz skończyć jako krasnal ogrodowy.
W końcu ucichł, a ja mogłem znów się wtopić w puchową kołdrę. Co ten stary rupieć sobie myśli, żeby kazać budzić człowieka o czwartej trzydzieści rano...w dodatku w poniedziałek. Ktoś powinien wyregulować mu zegar biologiczny. OŻESZSZLAG!

sobota, 5 kwietnia 2008

Przymierzalnia.

Po czym rozróżnić małych chłopców od mężczyzn? Po cenie ich zabawek.

(c) Stare przysłowie ludowe

Chcąc nie chcąc musiałem się w końcu wybrać po nowe spodnie. Dodam, że nie znoszę kupowania ciuchów. Chyba jakiś uraz z dzieciństwa, jak to musiałem przymierzać 99 par bucików, zanim wydały się odpowiednie.
Wczorajszego dnia, zrozumiałem w końcu jaki jest tego wszystkiego powód. Wracając do przymierzalni z kolejną parą jeansów mruknąłem pod nosem coś w stylu "co ja, samo przebierająca się lalka jestem?". I wtedy mnie oświeciło. Wszystko do siebie pasuje, jak klocki Lego. Duże dziewczynki dalej przebierają lalki, jednak tym razem jest to wersja high-tech. Lalka przebiera się sama, trzeba jej tylko dać nowe ubranka!

Jak widać, stanie w kolejkach oraz przymierzanie ciuchów nie wpływa pozytywnie na moją psychikę.

piątek, 4 kwietnia 2008

Nie miał człowiek kłopotu, to go do lekarza wysłali. Część druga.

Kiedy uznałem, że po antybiotykach nie ma już śladu w moim organizmie, wybrałem się ponownie do lekarza medycyny pracy. Chcąc to załatwić w ramach ubezpieczenia (czytaj: za friko), padło na uczelnianą przychodnię. Pamiętając z zabójczym uśmiechu na twarzy i postawie "nie ma takiej siły na świecie, która mnie powstrzyma" otworzyłem drzwi przychodni.

Niestety, nie pobiłem rekordu. Cała wizyta trwała około ośmiu minut, chodź trzeba przyznać iż dowiedziałem się wielu rzeczy. Na przykład, że nie muszę sobie robić wszystkich tych dziwnych badań. Wystarczy morfologia krwi, którą to mogę zrobić na miejscu. Między ósmą a dziewiątą rano, ale za to od poniedziałku do piątku. To juz jakiś postęp, pomijając fakt ze na uczelnię mam ponad godzinę dojazdów.

Szczególnie rozbawiła mnie wymiana zdań pomiędzy paniami z recepcji, na temat "jakie badania muszę zrobić". Generalnie potrzebne były aż trzy, aby to ustalić.

Następna wizyta: Poniedziałek!

wtorek, 1 kwietnia 2008

Fireball!

Oh, source of all power,
light which burns beyond crimson,
let thy power gather in my hand.
FIREBALL!

(c)Lina Inverse

Kiedyś pisałem o ognistych kulach, a konkretniej - jak to wygląda z punktu widzenia maga oraz pyromanty. Wczoraj w Gazecie Wyborczej ukazał się artykuł, który natchnął mnie na inną metodę. Generalnie wymaga to nieco więcej mocy ale efekt jest o niebo lepszy. I nie trzeba się martwić od sito molekularne i czystość tlenu w bańce. Ale po kolei.

Na początku zapraszam do zapoznania się z akapitem "Może to skoncentrowane mikrofale?". Generalnie rzecz ujmując uzyskanie mikrofal o odpowiednim natężeniu pomiędzy dłońmi maga nie jest skomplikowane. Tak uzyskana ognista kula (będąca w istocie kulą plazmy) jest znacznie stabilniejsza. Nieco gorzej przedstawia się sprawa z rzutem na odpowiednią odległość. Ilość energii niezbędnej do utrzymania struktury kuli rośnie w postępie wykładniczym wraz z odległością. Rada na to jest jedna - wykorzystanie zewnętrznych źródeł energii. Infrastruktura energetyczna jest praktycznie wszędzie. Fakt, że magia tego poziomu wykracza znacznie poza możliwości czarowników-pyromantów, to magowie-specjaliści nie powinni mieć z tym problemu.
Tego typu ognista kula ma wiele zalet. Przede wszystkim łatwo się przepala przez wszystkie ściany, co umożliwia detonację za przeszkodą, ale bez niszczenia jej całkowicie. W momencie eksplozji miliony maleńkich kawałków plazmy jest rozrzucane w wszystkich kierunkach. Zanim wyparują, zdążą przepalić się przez wszystko w promieniu około 30 metrów. Podsumowując, dostajemy ognistą kulę w formie granatu odłamkowego w wersji "ultimate"