piątek, 4 kwietnia 2008

Nie miał człowiek kłopotu, to go do lekarza wysłali. Część druga.

Kiedy uznałem, że po antybiotykach nie ma już śladu w moim organizmie, wybrałem się ponownie do lekarza medycyny pracy. Chcąc to załatwić w ramach ubezpieczenia (czytaj: za friko), padło na uczelnianą przychodnię. Pamiętając z zabójczym uśmiechu na twarzy i postawie "nie ma takiej siły na świecie, która mnie powstrzyma" otworzyłem drzwi przychodni.

Niestety, nie pobiłem rekordu. Cała wizyta trwała około ośmiu minut, chodź trzeba przyznać iż dowiedziałem się wielu rzeczy. Na przykład, że nie muszę sobie robić wszystkich tych dziwnych badań. Wystarczy morfologia krwi, którą to mogę zrobić na miejscu. Między ósmą a dziewiątą rano, ale za to od poniedziałku do piątku. To juz jakiś postęp, pomijając fakt ze na uczelnię mam ponad godzinę dojazdów.

Szczególnie rozbawiła mnie wymiana zdań pomiędzy paniami z recepcji, na temat "jakie badania muszę zrobić". Generalnie potrzebne były aż trzy, aby to ustalić.

Następna wizyta: Poniedziałek!

Brak komentarzy: